Obsesja apolityczności

Obsesja apolityczności

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy polityczna władza może rządzić apolitycznie?
 

Postulaty stoczniowców są nie do przyjęcia, gdyż są polityczne" - tłumaczono strajkującym w sierpniu 1980 r. "Nie można zarejestrować związku, który w statucie stawia sobie polityczne cele" - pisała "Trybuna Ludu", gdy przyszło do realizacji umów sierpniowych. W czasie stanu wojennego o działania polityczne oskarżał "Solidarność" i jej lidera Lecha Wałęsę Jerzy Urban, rzecznik prasowy rządu Wojciecha Jaruzelskiego. "Idei porozumienia chce się przeciwstawić ideę politycznej walki, prowadzącą dalej niż do napięć, bo do ostatecznej konfrontacji ze wszystkimi jej skutkami" - pisano wówczas w "Trybunie Ludu". W tej samej gazecie można było przeczytać: "Pod płaszczykiem organizacji mieniącej się związkiem zawodowym coraz konsekwentniej i otwarcie prowadzono działalność polityczną zmierzającą do zmiany ustroju". Polityczne, czyli naganne, były wszelkie akcje podejmowane podczas stanu wojennego: kazania księdza Jerzego Popiełuszki i sceny w komediach Stanisława Barei (dlatego musiała je usunąć cenzura). Polityczne było też samo mówienie o cenzurze. Władze PRL miały obsesję na tym punkcie, bo ideologia ciążyła nad każdym działaniem, nawet tak neutralnym jak hodowla truskawek (bycie "prywaciarzem" traktowano przecież jak polityczną demonstrację). Co zaskakujące, mania ta w postaci postulatu apolityczności przeżyła PRL i w III RP ma się nadspodziewanie dobrze.
Określenie "polityczny" wciąż brzmi w Polsce jak obelga. Wartością samą w sobie jest jedynie apolityczność. Można niesprawnie i niegospodarnie zarządzać publiczną instytucją i nie narazić się na słowo krytyki, byleby tylko nie zostać posądzonym o działanie na korzyść jakiejś partii. Rząd tworzony przez partie ma być jak najmniej polityczny, a niektórym ministrom, na przykład koordynatorowi służb specjalnych, tego typu działań powinno się wręcz zabronić. Wybory mają być polityczne, ale sprawowanie władzy już nie. To absurd.
Najgłośniej domaga się tego opozycja, bo jest to dla niej szansa, by posadzić na państwowych stołkach ludzi sobie przychylnych - oczywiście apolitycznych fachowców. Obsesją tą kierowali się też posłowie, gdy w konstytucji ustanowili zapisy uniemożliwiające powoływanie na prezesa Najwyżej Izby Kontroli i Narodowego Banku Polskiego osób należących do partii, związków zawodowych lub prowadzących działalność publiczną. Efekty tych zapisów są co najmniej iluzoryczne. Leszek Balcerowicz, nowy prezes NBP, był szefem Unii Wolności, ale czy z tego powodu przestał być wybitnym finansistą? Czy Marek Belka byłby złym prezesem banku centralnego tylko dlatego, że pracował dla rządu SLD, a teraz doradza prezydentowi Kwaśniewskiemu?
Krytykująca obecne upolitycznienie stanowisk opozycja ma zresztą wyjątkowo krótką pamięć. Przecież urzędujący od sześciu lat prezes NIK Janusz Wojciechowski wywodzi się z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Gdy Zbigniew Siemiątkowski pełnił funkcję ministra koordynatora służb specjalnych, był jednym z liderów SdRP. Działaczem PSL był poprzedni prezes telewizji publicznej Ryszard Miazek (obecnie szef Polskiego Radia), choć podobno tę funkcję powinni sprawować bezpartyjni fachowcy. Przekonanie, że apolityczna może być osoba wybierana przez partie jest absurdem. - Apolityczność osób na wysokich stanowiskach, takich jak prezesura NIK czy zarząd telewizji, jest kompletną fikcją - uważa Antoni Dudek, politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Mania apolityczności stanowi w pewnym stopniu odbicie negatywnej oceny, jaką społeczeństwo wystawia politykom. Z badań CBOS wynika, że w rankingu uczciwości zawodowej zajmują oni ostatnie, 23. miejsce. Aż 46 proc. ankietowanych ocenia ich uczciwość i rzetelność nisko i raczej nisko. Czy taka opinia o polskiej klasie rządzącej ma jednak usprawiedliwiać nierealistyczny postulat, by władzę oddzielać od polityki? Przecież sensem jej uprawiania jest właśnie zdobycie władzy. Zarówno opinia publiczna, jak i działacze mylą dwie sprawy: upolitycznienie kojarzy się im z patologiami rządzenia, a przecież można rządzić dobrze i sprawnie, mając wyraziste poglądy polityczne.
Obsesja apolityczności nie jest tylko polskim wynalazkiem - dotyczy większości krajów Europy, w których ustawodawcy starają się oddzielić politykę od administrowania. W USA po wyborze nowego prezydenta zmienia się kilka tysięcy urzędników - po to się przecież wygrywa wybory, by realizować własną linię. Nie oznacza to jednak, że zawodowców zastępują dyletanci, co jest problemem na przykład w Polsce, gdyż nie mamy jeszcze zbyt wielu zawodowych urzędników.
Antoni Dudek uważa, że dobre rozwiązanie zastosowano w ostatnich latach w ministerstwach. Wprowadzono tam podział na gabinet polityczny, który przychodzi i odchodzi wraz z szefem resortu, i resztę, która pozostaje. Jego zdaniem, w telewizji publicznej politykiem mógłby być dyrektor programu, lecz jest niedopuszczalne, aby swoje poglądy ujawniał dziennikarz.
Ostatecznie kryterium apolityczności nie powinno przesłaniać kryterium kompetencji. Lepiej, by rządzili kompetentni partyjniacy niż apolityczne bęcwały.

Więcej możesz przeczytać w 2/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.