Polonia interesów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Kto i jak reprezentuje polskie wychodźstwo
 
Bracia rodacy, wstąpcie w nasze szeregi. Zostańcie członkami najstarszej polskiej organizacji bratniej pomocy w Stanach Zjednoczonych" - zaapelował w noworocznym przesłaniu Edward Moskal, prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej (KPA). Po raz kolejny zaprezentował swoje antyeuropejskie fobie i oburzył się na uległość polskich władz, a szczególnie ministra Władysława Bartoszewskiego, wobec Żydów. Gdy Polska stara się o członkostwo w Unii Europejskiej, prezes KPA radzi się od niej odwrócić. Gdy chcemy zaleczyć bolesne rany w relacjach z Żydami, Moskal je jątrzy. Gdy ułożyliśmy stosunki z sąsiadami, on popiera w środowiskach polonijnych postkomunistów tęskniących za ZSRR. Jak ktoś taki może reprezentować Polskę i nasze wychodźstwo?

Edward Moskal poczuł się ostatnio zagrożony. Jego malejące wpływy w Waszyngtonie mogą zostać jeszcze bardziej ograniczone. W USA coraz większą rolę odgrywają nowe organizacje polonijne - grupujące przede wszystkim przedstawicieli wolnych zawodów - którym obca jest ksenofobiczna i nacjonalistyczna retoryka prezesa KPA. Chodzi głównie o Polish-American Leadership Initiative z Chicago i nowojorski Polish-American Leadership Council, które nie są przybudówką firm ubezpieczeniowych (taka struktura była typowa dla zrzeszeń etnicznych kilkadziesiąt lat temu, a teraz zdarza się już tylko wśród Polaków).
Moskal uważa się za lidera środowisk polonijnych i wpływowego ambasadora naszego kraju, chociaż od kilku lat nie jest zapraszany ani do Białego Domu, ani do Kongresu i Departamentu Stanu. W noworocznym przesłaniu zwraca się do rodaków ponad głowami przedstawicieli naszych władz, które oskarża o politykę niezgodną z interesem państwa i Polonii. Na stronach internetowych KPA czytamy, że największymi wrogami sprawy narodowej są premier Jerzy Buzek, minister spraw zagranicznych Władysław Bartoszewski oraz wiceminister Radek Sikorski. Można odnieść wrażenie, że jedynym celem organizacji reprezentowanych przez Moskala jest zwalczanie rządu, a nie lobbing na rzecz ojczyzny za granicą. W tej sprawie - wiele na to wskazuje - sprzymierzył się z Janem Kobylańskim, szefem Polonii w Ameryce Południowej, choć wcześniej rywalizował z nim o rząd dusz nad wychodźstwem.
Przywódcy największych amerykańskich organizacji polonijnych mówią, że walczą o polskie sprawy. W rzeczywistości chodzi im o utrzymanie kontroli nad firmami obracającymi milionami dolarów, zarabiającymi m.in. dzięki preferencjom, których udzieliły im nasze władze. Jeśli polska mniejszość w Ameryce jest pozytywnie oceniana i identyfikowana (wedle badania przeprowadzonego w połowie lat 90., Polacy znaleźli się na czwartym miejscu w rankingu akceptowanych i rozpoznawanych nacji europejskich - po Irlandczykach, Anglikach i Niemcach), to nie dzięki takim ludziom jak prezes KPA, lecz najczęściej wbrew nim. Kogo więc reprezentują Edward Moskal i Jan Kobylański?
Organizacje polonijne są w Ameryce ewenementem. Podobnych struktur od dawna nie mają Włosi, Niemcy, Irlandczycy, Hiszpanie czy Francuzi. Nawet Grecy podtrzymują tylko tradycje kulturalne i utrzymują własne kościoły. Przedstawiciele tych mniejszości są częścią amerykańskiego społeczeństwa i występują wspólnie tylko wtedy, gdy chodzi o konkretne przedsięwzięcia czy ustawy. Tymczasem zrzeszenia polonijne przeprowadziły w ostatnich latach tylko jedną akcję (lobbing na rzecz przyjęcia Polski do NATO) inspirowaną i mocno wspieraną przez nasze MSZ. Potem wszystko wróciło do normy, czyli stanu wojny domowej między różnymi podmiotami i ataków na władze w Warszawie. Według Jana Kobylańskiego i Edwarda Moskala, współpraca macierzy z Polonią układała się wzorowo tylko wtedy, gdy w MSZ i zagranicznych placówkach pracowali dyplomaci z wieloletnim PRL-owskim stażem.
Paradoksalnie, naszemu krajowi wciąż jest potrzebny polonijny lobbing. Głównie w kwestii sprawiedliwego osądzenia historii, szczególnie stosunków polsko-żydowskich. Ta ocena będzie miała ogromne znaczenie podczas referendów w sprawie przyjęcia nas do Unii Europejskiej. Wiadomo, że parlamenty niektórych krajów, na przykład Holandii, będą brały pod uwagę opinie środowisk żydowskich. Jak jednak w tych sprawach mają lobbować osoby, które wszędzie wietrzą żydowskie spiski? Doszło do tego, że gdy na zaproszenie KPA do Chicago przyjechał prałat Henryk Jankowski, arcybiskup chicagowskiej diecezji zakazał mu głoszenia kazań, obawiając się antysemickich wątków.
"Właśnie dlatego, że dysponujemy taką środowiskową siłą, istnieją próby podzielenia nas i rozbicia" - uważa Edward Moskal. Czy siła, o której mówi, jest potrzebna Polsce i Polonii? Irlandczycy, Włosi czy Hiszpanie nie mają potężnych organizacji etnicznych i czy przez to odgrywają mniejszą rolę? Jest odwrotnie: stosunkowo silne i skłócone instytucje przeszkadzają sobie, osłabiając polskie lobby. Znacznie większe wpływy osiąga się, fundując katedry na znanych uniwersytetach, organizując konferencje (tak działa Związek Studentów Polskich w Ameryce) oraz robiąc karierę w biznesie i polityce.
Większość działaczy absorbuje przygotowywany na koniec kwietnia II Zjazd Polonii, który co prawda nie ma praktycznego znaczenia, ale interesuje się nim Stowarzyszenie Wspólnota Polska, monopolizujące kontakty z naszą emigracją i mające równie anachroniczne jak Edward Moskal i Jan Kobylański wyobrażenie o roli mniejszości etnicznych.
MSZ często nie jest zadowolone z polityki prowadzonej w stosunku do Polonii przez Senat. Notabene, po ponownym wyborze Edwarda Moskala na prezesa KPA gratulacje przesłało mu wielu senatorów, m.in. marszałek Alicja Grześkowiak, mimo że otwarcie atakował on Sejm, rząd i MSZ. Wiele środowisk w kraju i na emigracji było zaskoczonych wysokim odznaczeniem przyznanym przez prezydenta Kwaśniewskiego Wojciechowi Wierzejskiemu, uważanemu za autora antysemickich wystąpień Moskala.
Na ogólnym wizerunku naszego wychodźstwa ciąży wyidealizowany obraz Polonii w USA. Tymczasem większość Amerykanów deklarujących polskie pochodzenie nie poczuwa się do żadnych obowiązków wobec kraju przodków ani nawet szczególnie się nim nie interesuje. Marzenia o "aktywizowaniu dla sprawy polskiej" tych ludzi trzeba włożyć między bajki. Miarą spadku znaczenia naszych emigrantów w życiu publicznym jest to, że w Chicago - "drugim po Warszawie skupisku Polaków" - nie udało się ulokować polonijnego przedstawiciela nawet w Radzie Szkolnej. - Polacy w USA znaczą o wiele mniej niż Ormianie, Grecy, Włosi czy Żydzi - ubolewa prof. Stanisław Blejwas z Uniwersytetu Connecticut.
Organizacje zrzeszone w Kongresie Polonii Amerykańskiej mają ok. 100 tys. członków, związanych głównie polisami asekuracyjnymi. Największa siła kongresu - kierowany przez Moskala Związek Narodowy Polski o pięknej 120-letniej historii - stała się korporacją ubezpieczeniową, której aktywa wynoszą około 400 mln USD. Jan Kobylański, mieszkający w Urugwaju milioner, prezes Unii Stowarzyszeń i Organizacji Polonijnych Ameryki Łacińskiej, chwali się, że reprezentuje 400 tys. rodaków, ale jego "Głos Polski" rozchodzi się w nakładzie 500 egzemplarzy. Kobylański robi interesy, a inwestuje w to, co zapewnia mu godności i zaszczyty. Prezesem Związku Polaków w Argentynie został - jak przyznaje - przez telefon.
Etatowi liderzy amerykańskiej Polonii reprezentują dziś głównie własne interesy, a krajowi coraz częściej przynoszą wstyd. - Wypowiedzi Moskala mogą sprawić, że KPA będzie postrzegany jako ostatnia antysemicka organizacja w USA - ostrzega prof. Blejwas. Z podobnego powodu Kobylańskiego odwołano z funkcji konsula honorowego RP w Urugwaju, którym - zdaniem wysokiego urzędnika MSZ - w ogóle nie powinien zostać. Jego poglądy znane były od dawna.
Organizacje polonijne w Europie - często o XIX-wiecznym lub powojennym rodowodzie i równie anachronicznym wyobrażeniu o kultywowaniu polskości - gromadzą niewielką część emigracji i utrwalają gettowe podziały. Na Litwie zwalczają się dwa konkurencyjne związki, którym przede wszystkim chodzi o władzę nad siecią Domów Polskich. W Niemczech do około stu zarejestrowanych organizacji polonijnych należy najwyżej 25 tys. osób (na półtora miliona emigrantów). Poza strukturami Polonii pozostaje tam większość spośród 750 tys. rodaków, którzy opuścili nasz kraj w latach 80., znacznie lepiej wykształconych niż wychodźcy z okresu gierkowskiego. Podobnie jest w USA i wielu innych krajach. Polacy, którzy odnieśli sukces, trzymają się z dala od organizacji polonijnych, a wyjątki (na przykład Witold Kamiński, prominentny polityk niemieckiej PDS, członek Zgromadzenia Federalnego i zarazem działacz Polskiej Rady Społecznej) tylko podkreślają kontrast między starą a nową emigracją, dla której nie ma miejsca w polonijnym skansenie. Między innymi dlatego w USA zaczęły powstawać nowe organizacje polonijne.
Źle się stało - według posła Wita Majewskiego, wiceprzewodniczącego sejmowej Komisji Łączności z Polakami za Granicą - że dziesięć lat temu monopol na kontakty z Polonią uzyskały Senat i Wspólnota Polska, dysponująca dużymi pieniędzmi z budżetu. Jest to też źródłem strapień Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Ma ono koordynować politykę polonijną, ale nie dostaje informacji, choćby o finansach. Szacuje się, że aż 30 proc. wydatków Wspólnoty Polskiej pochłaniają koszty jej funkcjonowania. Stosunki przedstawicieli Polonii z tymi, którzy wobec nich reprezentują Polskę, przypominają dialog niemego z głuchym. Senat i wspólnota przypisują emigracji rolę, której od dawna nie odgrywa, a polonijni liderzy trwają przy wizerunku ojczyzny, której już nie ma, a może nawet nigdy nie było. Wobec coraz szerszego otwarcia na świat i perspektywy zacierania granic traci to sens.
Wszyscy się zgadzają, że dotychczasowy wizerunek Polonii i model jej funkcjonowania się przeżył, przestał interesować młodych, a nowy dopiero się rodzi. Powstają prężne organizacje o charakterze profesjonalnym. Tworzą się wzorem innych diaspor stowarzyszenia skupiające różne mniejszości i większość narodową kraju osiedlenia. Kultywowanie języka ojczystego i kultury przenosi się ze świetlic i łamów gazetek do Internetu. Biesiadnicy polonijnych stołów nie chcą jednak tego zauważyć, bo grozi to utratą ich pozycji i majątku.
Sytuację może poprawić zmiana pokoleniowa. Rodacy, którzy zrobili karierę w USA, masowo opuszczają polskie dzielnice - tak stało się na przykład w Buffalo i Detroit, gdzie ich miejsce zajęli Afro-Amerykanie, tak dzieje się w Chicago. Nowi Polonusi postępują podobnie jak Włosi, Irlandczycy czy Niemcy - nie utrzymują skansenu, lecz działają w konkretnych sprawach. Do tego nie są im potrzebne ani organizacje Moskala czy Kobylańskiego, ani Wspólnota Polska.

Więcej możesz przeczytać w 2/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.