Dają biorą psują

Dają biorą psują

Dodano:   /  Zmieniono: 
Optymiści twierdzą, że wszystko, co było do zepsucia, politycy już zepsuli. Pesymiści są odmiennego zdania: boją się, że jeszcze wiele zostało do spaprania. Dlaczego politycy psują gospodarkę? Dla dobra narodu, oczywiście. Tyle że za tym dobrem kryją się interesy konkretnych grup nacisku. Górników, którzy chcą pracować w dotowanych kopalniach, rolników pragnących sprzedawać świnie po zawyżonych cenach, taksówkarzy, którzy nie chcą, żeby po mieście jeździło więcej taksówek, odbierając im zarobek.
Właścicieli sklepów, którzy nie życzą sobie konkurencji supermarketów i niższego marginesu zysku. Politycy chętnie ulegają grupom nacisku. Nie tylko dlatego, że chcą być lubiani, ale i dlatego, że lubią wszystko, co łączy się z polityką społecznej troski. Rozdawnictwo beneficjów wymaga bowiem rozbudowania aparatu urzędniczego oraz stworzenia specjalistycznych agencji zarządzających wielomiliardowymi funduszami znajdującymi się poza kontrolą społeczną.
Na całym świecie różne grupy zawodowe, branżowe czy społeczne starają się poprawić swoją sytuację. Duże firmy wszędzie próbują wykorzystywać monopolistyczną pozycję, rolnicy blokują drogi, a robotnicy strajkują. Nowojorscy śmieciarze w imię społecznej troski zmusili władze miejskie do wprowadzenia zakazu używania młynków do mielenia śmieci w zlewozmywakach. Wiadomo - mniej śmieci to mniej pracy.
Niewiele miast amerykańskich rządzonych jest przez związki zawodowe i Nowy Jork uchodzi tu za kuriozum. W Polsce odnosimy wrażenie, że śmieciarze i inni pokrzywdzeni stanowią rząd. Państwo robi dobrze wszystkim. Z wyjątkiem podatników, którzy za ową troskę słono płacą. Od tego stwierdzenia już tylko krok do wniosku, że protesty są politykom bardzo na rękę i że sami je kreują. Einstein zaczynał od faktów. Podążmy jego tropem. Fakty będą cztery.

Fakt I. Ministerstwo Gospodarki zamierzało na początku tego roku zmniejszyć liczbę koncernów węglowych z siedmiu do trzech. Byłaby to reforma podobna do rezygnacji z centralnego rozdzielnictwa musztardy i octu w 1985 r. (dla wszystkich jest oczywiste, że koncerny węglowe trzeba rozgonić, a deficytowe kopalnie zamknąć). Stanowiłoby to także regres w stosunku do poprzednich ambitnych planów - w znowelizowanym w grudniu 1999 r. programie reformy górnictwa węgla kamiennego zapisano, że w roku 2000 utworzone zostaną dwie spółki. W jego następstwie zatrudnienie w administracji zmniejszyłoby się mniej więcej o 400 osób, być może sprzedano by jeden samochód służbowy, niewykluczone też, że można by wynająć ćwierć jednego z biurowców. Niestety, górnicy nie zgodzili się na zmiany i państwo w imię troski społecznej wszystko zostawiło po staremu, więc kopalnie dalej produkować będą głównie deficyt. Przypomnijmy, że zobowiązania tej branży wynoszą 21 mld zł i w 2000 r. powiększyły się o pół miliarda złotych. Oznacza to, że każda polska rodzina wrzuciła w "czarną dziurę" 2 tys. zł. I będzie to robić nadal.

Fakt II. Pod koniec roku zamierzano sprywatyzować Śląską Spółkę Cukrową SA. 9 stycznia pod wodzą Zbigniewa Zagórnego zaprotestowało przeciw temu 300 rolników. W obawie przed "dalszymi radykalnymi akcjami" ogarnięty społeczną troską minister spraw wewnętrznych i administracji nie wydał zgody na sprzedaż firmy. Łączne zadłużenie cukrowni należących do czterech (państwowych) spółek szacowane jest na 1,26 mld zł. Cukier kosztuje u nas trzykrotnie więcej niż w Czechach czy na Słowacji. A restrukturyzacja branży hamowana jest przez pomysł utworzenia państwowego holdingu pod nazwą Polski Cukier. Jego powstanie oznaczałoby upaństwowienie strat, czyli przerzucenie ich ciężaru na podatnika. W ubiegłym roku do podtrzymywanego na siłę eksportu cukrownie dopłaciły 450 mln zł. Dodajmy, że całkowite koszty restrukturyzacji branży szacowane są na 4-5 mld zł.

Fakt III. Od początku 1997 r. trwa prywatyzacja Polfy Tarchomin. Po jej rozpoczęciu natychmiast znalazł się chętny inwestor, ale - jak podała prasa - "Ministerstwo Skarbu Państwa nie zdążyło w terminie rozpatrzyć wniosku". Procedurę trzeba było rozpocząć od nowa. I znowu znalazł się nabywca. Załoga zażądała jednak od niego dziesięcioletniej gwarancji zatrudnienia i dużych podwyżek. Sprawa ugrzęzła na etapie wyjaśniania statusu prawnego działki, na której stoi zakład.
O różnicach w efektywności sektora prywatnego i państwowego, o tym, że dwie trzecie inwestycji (a więc i miejsc pracy) pochodzi z tego pierwszego, pisać mi się nawet nie chce. Podobnie jak o tym, że takiej gwarancji zatrudnienia połączonej z kilkudziesięcioprocentową podwyżką wynagrodzenia nie ma w Polsce nawet Kwaśniewski. Mojej niechęci do pisania podobnych banałów nie zmniejsza nawet to, że politycy robią wszystko, abym miał gwarancję, że będę je pisał dłużej niż przez dziesięć lat. Trzy sprawy różnego kalibru wydarzyły się mniej więcej w tym samym czasie. Lecz łączy je także coś więcej. W każdym wypadku całe społeczeństwo poniosło wymierne straty. W pierwszej sprawie wyniosły one 21 mld zł, w drugiej - prawie półtora miliarda, w trzeciej - 100 mln zł. Jeżeli ktoś spyta, dlaczego Polska nie jest tak bogata, jak Grecja czy Hiszpania, ma dobrą odpowiedź. Wymienione sprawy łączy jeszcze jeden element - scenariusz wydarzeń. Ktoś we władzach państwowych ma dobry pomysł i chce na większą czy mniejszą skalę coś poprawić. Projekt natrafia jednak na "gniew ludu" występującego w obronie interesu narodowego (społecznego, klasy robotniczej itd. - niepotrzebne skreślić). Nieważne, że lud składa się ze stu czy trzystu osób. Nie ma też znaczenia, że są to zawsze te same osoby, zajmujące finansowane przez przedsiębiorstwo (czyli opłacane z budżetu państwa przez podatnika) stanowiska związkowe. Nieistotne, że beneficjentami zaniechanych zmian będą osoby zatrudnione na politycznych etatach menedżerów przedsiębiorstw państwowych. Nie wspominając o takim drobiazgu, że z powodu utrzymania status quo stratne będzie całe społeczeństwo (z wyjątkiem kilkuset działaczy związkowych, "menedżerów" i polityków). O to chodzi najmniej. Bo, po pierwsze, ogół będzie zachwycony, gdy się dowie, że "uratowano interes narodowy", a informacji o tym, iż dalej będzie dopłacał pół miliarda złotych do kopalń czy kilkaset milionów do cukrowni, specjalnie się nie nagłośni. Bo w końcu jakiś tam głupi niecały miliard podzielony przez liczbę mieszkańców Polski daje marne dwadzieścia złotych na głowę.

Fakt IV. Od dziesięciu lat rolnicy skarżą się na kłopoty ze zbytem zboża i innych produktów. Państwo postanowiło im pomóc i powołało Agencję Rynku Rolnego, która skupuje te towary, dopłacając do nich z kieszeni podatnika. Ostatnia kontrola NIK (jej wyniki opublikowano 9 stycznia) wykazała, że ARR prowadziła skup interwencyjny zbóż tak nieudolnie, iż zachęcała wręcz do korupcji i nadużyć, dopłacając w efekcie do fikcyjnych transakcji. Nabyte zboże sprzedawano za niecałe 60 proc. ceny skupu, tracąc w ten sposób następnych 250 mln zł. Podsumowując dziesięcioletnią działalność agencji, NIK stwierdziła, że "tylko okresowo i w niewielkim zakresie wpływała ona na regulację i stabilizację rynku mimo wydatkowania na ten cel znacznych środków budżetowych".
O co tutaj chodzi? Podejmując decyzję szkodliwą gospodarczo, ekipa rządząca kupuje ciszę społeczną. Każdy protest może się niekorzystnie odbić na notowaniach sprawującej władzę partii. Może też zachęcić do manifestowania innych i dlatego warto zmarnować trochę pieniędzy (w dodatku cudzych), aby zyskać spokój. Zwłaszcza że spokój oznacza funkcjonowanie w znanym układzie, w którym na intratnych stanowiskach można poutykać "swoich" oraz liczyć na to, że państwowe koncerny wysupłają jakieś fundusze na wsparcie partii. Przedstawiłem sprawy typowe, dziejące się stale od dziesięciu lat. Pokazują one jednak chorobę dużo groźniejszą niż największe nawet skandale. Jest nią korupcja ť rebours. Korupcja, w której władze państwowe dają łapówki (kolosalne) niewielkim grupom powiązanym z sektorem przedsiębiorstw państwowych lub agencjami rządowymi. Jest to korupcja o straszliwej i nie dostrzeganej szkodliwości. Po pierwsze, łapówki wypłacane są nie ze swoich, lecz społecznych (czytaj: podatnika) pieniędzy. Po drugie, przez rzymywanie nierentownych przedsiębiorstw powodują wielkie straty gospodarcze, a przez zaniechanie oczywistych decyzji uniemożliwiają osiągnięcie zysków znajdujących się w zasięgi ręki. Po trzecie wreszcie, tworzą tajny, niemal mafijny układ powiązań świata polityki, zarządców państwowych przedsiębiorstw, działaczy związkowych oraz żerujących na obrzeżach sektora publicznego hochsztaplerów.
Socjologowie mają duże problemy z opisaniem rzeczywistej struktury społecznej i struktury interesów w Polsce. Zarówno archaiczny podział Marksowski, jak i nowocześniejsze modele stratyfikacji, odmieniające w kółko pojęcie klasy średniej, pasują do tego, co dzieje się w kraju, jak pięść do nosa. Dlatego ciekaw jestem, co by się stało, gdyby spróbować wprowadzić do opisu kategorię nowej klasy pasożytniczej, złożonej z klasy pseudopolityków, pseudomenedżerów oraz pseudodziałaczy związkowych.

Michał Zieliński
Więcej możesz przeczytać w 4/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.