Uniwersytet nad przepaścią

Uniwersytet nad przepaścią

Dodano:   /  Zmieniono: 
Uczelnie stają się fabrykami wiedzy wytwarzającymi byle jakie produkty, które kiepsko się sprzedają na niby-rynku. Koniec "polskiego cudu edukacyjnego" (tak eksperci Unii Europejskiej nazwali żywiołowy rozwój szkół wyższych, w tym niepublicznych, w latach 90.)? Jeśli nie koniec, to przynajmniej bessa na tym rynku. Po raz pierwszy od początku lat 90. zmalała liczba przyjmowanych na pierwszy rok studiów. Po raz pierwszy wysokość czesnego okazała się barierą uniemożliwiającą powiększenie naboru. Precedensem jest też odwrót od uczelni spowodowany tym, że ich absolwenci nie mogą znaleźć pracy. Jakby tego było mało, nie reformowane państwowe szkoły wyższe utraciły płynność finansową.

Pełzający kryzys
Na początku stycznia tego roku okazało się, że uczelnie nie mają pieniędzy na bieżącą działalność. Ministerstwo Edukacji Narodowej zmniejszyło bowiem o 180 mln zł dotacje dla szkół wyższych. Rektorzy Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie i UMCS w Lublinie oświadczyli, że w tej sytuacji zmniejszą liczbę studentów na wydziałach. Rektor lubelskiego uniwersytetu rozważał wręcz możliwość zamknięcia placówki. Politechnika Lubelska ogłosiła z kolei stan kryzysu finansowego. Uczelnie przestały zatrudniać nowych pracowników, wstrzymały zakupy aparatury i remonty, zrezygnowały z organizowania imprez kulturalnych i sportowych, szkolenia naukowców. Drastycznie ograniczono wyjazdy na delegacje. Zapowiedziano podwyżki opłat za akademiki i zaostrzenie kryteriów przyznawania stypendiów.
- Mając do wyboru obcięcie stypendiów studenckich albo wstrzymanie remontów, wybrałem to drugie. Dzięki temu studenci nie demonstrują na ulicy, za to mam dziurawy dach - opowiada prof. Ryszard Tadeusiewicz, rektor AGH w Krakowie. Zaległe pieniądze - 180 mln zł - udało się w końcu odzyskać, uczelnie twierdzą jednak, że utrata płynności kosztowała je dodatkowo 40 mln zł. Rektorzy nie wykluczają, że nigdy nie zobaczą tych pieniędzy. Tadeusz Popłonkowski, dyrektor Departamentu Nauki i Szkolnictwa Wyższego MEN, zapewnia, że to, co się stało, nie powinno się powtórzyć. Rektorzy obawiają się, że niedobory mogą się stać regułą, w dodatku mogą być większe niż w tym roku.

Pułapki pogłównego
- Kondycja publicznych szkół wyższych jest zła. Maleją nakłady na studenta, pauperyzuje się środowisko akademickie - kategorycznie twierdzi prof. Jerzy Woźnicki, rektor Politechniki Warszawskiej, szef Konferencji Akademickich Szkół Polskich. Jedynym wyjściem może się okazać ograniczenie liczby przyjmowanych na studia.
- Bardzo bym nie chciał, żeby do tego doszło, ale takiej sytuacji nie wykluczam - mówi prof. Tadeusiewicz. Może się to okazać konieczne, gdyż dodatki dydaktyczne przekazywane uczelniom przez MEN nie pokrywają rzeczywistych kosztów kształcenia. W dodatku różnica ta szybko rośnie. Jeszcze pięć lat temu opłacało się przyjmować jak najwięcej chętnych, ponieważ za każdego wpływały od ministerstwa pieniądze. Teraz okazuje się, że 5-7 tys. zł dotacji tylko w jednej piątej pokrywa koszty wykształcenia "najdroższego" studenta - informatyka (26 tys. zł) - a zaledwie w połowie koszty edukacji "najtańszych" - metalurga i górnika (około 10 tys. zł).
Im więcej kandydatów uczelnie przyjmują, tym więcej tracą. Deficyt rektorzy łatają pieniędzmi z innych źródeł, najczęściej funduszami z KBN (które przecież przyznawane są na konkretne badania) oraz dochodami własnymi - z czesnego od studentów zaocznych i opłat za zlecone projekty badawcze.
- Zamiast zmienić reguły finansowania, wprowadzić jak najwięcej elementów wolnego rynku, pozwala się uczelniom na wegetację, czyli stopniowy uwiąd - mówi prof. Łukasz Turski, fizyk w PAN i Szkole Nauk Ścisłych w Warszawie.

Pseudorynek
- Niedofinansowanie uczelni bezpośrednio wpływa na jakość kształcenia - uważa ksiądz prof. Andrzej Szostek, rektor Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Oznacza po prostu mniej książek, bibliotek, pomocy naukowych, programów badawczych. Profesorowie zaczynają powielać wykłady sprzed lat, nie przykładają się do pracy. Wielu w ogóle nie zajmuje się pracą naukową, bo zabiegają tylko o kolejne umowy-zlecenia. - Szkoły wyższe stają się fabrykami wiedzy wytwarzającymi byle jakie produkty, kiepsko się sprzedające na niby-rynku. W dodatku profesura uważa, że robi świetną robotę, a wszystkiemu winne jest skąpe państwo - mówi prof. Turski. Jest rzeczą wątpliwą, czy wpompowanie dużych pieniędzy w obecny system cokolwiek by zmieniło. Dobitnym przykładem choroby toczącej system finansowania polskich uczelni publicznych jest kwestia wynagradzania pracowników. Profesor Woźnicki uważa wręcz, że polskie szkolnictwo wyższe traci zdolność odtwarzania kadry naukowej.

Choroba zakaźna
Jedynym zdrowym ogniwem edukacji wyższej były dotychczas uczelnie niepubliczne. Ale i je dotknął kryzys. Przede wszystkim dlatego, że w stu procentach muszą zarobić na swoje utrzymanie i na inwestycje. Udawało się to, gdy każdego roku przyjmowano więcej studentów. Boom na rynku pozwalał na spokojną egzystencję około dwustu placówek tego typu. W ubiegłym roku po raz pierwszy liczba miejsc w szkołach państwowych i niepaństwowych przewyższyła jednak liczbę maturzystów. Przyjęły zatem mniej chętnych niż poprzednio, co - przy sporych inwestycjach - podniosło koszty. Czesne wywindowano do 500-700 zł miesięcznie, więc dla wielu kandydatów, szczególnie z małych miejscowości, płatne studia na uczelniach niepublicznych stały się za drogie.
- Trzeba też pamiętać, że cały czas mamy do czynienia z nieuczciwą konkurencją placówek państwowych. One dostają między innymi dotacje czy finansowane z budżetu stypendia; my musimy na wszystko zarobić. I mimo to oferujemy produkt nie gorszy jakościowo i znacznie tańszy. Rynek nie powinien jednak działać wybiórczo - postuluje Krzysztof Pawłowski, rektor Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu. Żeby tak się stało, na początek trzeba zmienić szkodliwy konstytucyjny zapis o bezpłatnym kształceniu i przyjąć nową ustawę o szkolnictwie wyższym, zrównującą prawnie placówki państwowe i prywatne. Na rynku edukacji wyższej - oficjalnym i w szarej strefie - jest dość pieniędzy, by uchronić uczelnie przed plajtą, a jednocześnie całkowicie je urynkowić.

Plecami do rynku
Na razie rynek wciąż nie ma wpływu na ofertę szkół wyższych. Z tego powodu już od trzech lat produkują one więcej bezrobotnych niż tych, którzy po studiach znajdują pracę. Przede wszystkim dlatego, że dyplomy uzyskuje trzy razy więcej osób niż na początku lat 90. (w 1990 r. było ich 56 tys., a w 1998 r. - 175 tys.), a rocznie przybywa zaledwie 3-4 proc. miejsc pracy. Nikt nie koordynuje też popytu i podaży na rynku pracy. Trudno się więc dziwić, że zajęcia nie znajdują absolwenci kierunków społecznych (ekonomia, politologia, socjologia, psychologia), których liczba wzrosła w ostatnich latach aż ośmiokrotnie. Pracy nie ma także dla wielu studentów kończących specjalności biznesowe (wzrost sześciokrotny), transportowo-komunikacyjne (pięciokrotny) i pedagogiczne (czterokrotny).
W 1996 r. w biurach pośrednictwa pracy zarejestrowało się ponad 200 tys. bezrobotnych absolwentów, ale połowa z nich szybko znalazła zajęcie. W ciągu ośmiu miesięcy ubiegłego roku zarejestrowano ich 255 tys., lecz pracę znalazła tylko czwarta część. - Jeszcze kilka lat temu rynek wchłaniał każdą osobę z dyplomem magistra. Dziś kończący studia miesiącami pozostają bez pracy - tłumaczy prof. Woźnicki. Jeśli obecna tendencja dotycząca tempa wzrostu gospodarczego się utrzyma, popyt na ludzi z wyższym wykształceniem pojawi się dopiero za 10-15 lat.
Sytuację pogarsza fakt, że po roku 2005 studiujących zacznie gwałtownie ubywać. - W latach 2005-2010 liczba Polaków w wieku 19-24 lat zmniejszy się z 3,94 mln do 3,37 mln. W 2015 r. będzie ich tylko 2,8 mln - mówi Wiesław Łagodziński, rzecznik prasowy GUS. Połączenie tych negatywnych tendencji może cofnąć polskie szkolnictwo wyższe do stanu z początku lat 90. Nie będzie więc szans na podwyższenie tak zwanego wskaźnika scholaryzacji - zaledwie 8,5 proc. Polaków ma wyższe wykształcenie, podczas gdy w krajach UE współczynnik ten jest przeciętnie dwa razy wyższy, a w Kanadzie i Japonii nawet trzyipółkrotnie wyższy. Czy w tej sytuacji Polsce uda się szybko zintegrować z Europą?

Więcej możesz przeczytać w 9/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.