Synowie i dziewica

Dodano:   /  Zmieniono: 
Wyniki sondażu "Kto nas najbardziej drażni?" wskazują, że lepiej nie być w dzisiejszych czasach synem byłego prezydenta. Publiczność nie zawsze spokojnie znosi samych tatusiów, a co dopiero synalków
Prasa zasypuje nas ciągle wynikami sondaży, z których dowiadujemy się, kto jest popularny, ceniony i podziwiany. Można jednak spojrzeć na rzeczywistość także od innej strony - i to właśnie zrobiły francuskie media, zamawiając w instytucie IFOP sondaż pod hasłem "Kto was najbardziej drażni?". Jego wyniki wskazują, że, dalibóg, lepiej nie być w dzisiejszych czasach synem byłego prezydenta. Publiczność nie zawsze spokojnie znosi samych tatusiów, więc konieczność tolerowania jeszcze widoku synalków doprowadza ją czasami - jak mawiała moja babcia - do czorcików.
Rezultaty badań instytutu IFOP nie pozostawiają w tym względzie cienia wątpliwości. Na przykład syn nieżyjącego już prezydenta Mitterranda mógł ostatnio mówić raczej o serii niepowodzeń, tymczasem odniósł wprost oszałamiający sukces w głosowaniu na osobistość najbardziej działającą Francuzom na nerwy. Jest w tej konkurencji niezrównany. Jego postać wprawia w furię aż 42 proc. respondentów. Jako osoba mobilizująca taki potencjał energii społecznej, młody Mitterrand może się okazać pożyteczny dla kraju. Wystarczy często go pokazywać w telewizji, a równocześnie podstawiać obywatelom domowe rowery, żeby mogli rozładować bezsilną złość. Następnie podłączamy rowery do generatorów - i jak 42 proc. Francuzów zacznie się wściekać na Mitterranda juniora, z łatwością zastąpią kilka kosztownych elektrowni atomowych. Byłoby to osiągnięcie godne kogoś, kto najpierw zarobił równowartość półtora miliona złotych na dość dwuznacznych usługach doradczych - m.in. dla przemytników broni - a równolegle wystąpił o zasiłek dla bezrobotnych, z którego to tytułu otrzymał w ciągu dwóch lat 220 tys. zł.
Nikt w stawce najbardziej irytujących postaci nie uzyskuje wyniku zbliżonego do rekordu Jeana Christophe’a Mitterranda, choć na drugim miejscu (z rezultatem 30 proc.) sytuuje się syn innego byłego prezydenta - George Bush junior. Wyniki obu panów różnią się nie tylko ilościowo, ale i jakościowo. Pierwszemu udaje się rozzłościć przede wszystkim osoby starsze i prawicę, drugiemu - młodych i lewicę. Ale też pierwszemu udało się pomóc w uzbrojeniu lewicowych władz Angoli i - pośrednio - wysłaniu na tamten świat kilku tysięcy ludzi, a drugiemu udało się pomóc w wysłaniu na tamten świat skazańców liczonych już w setkach. Dla każdego coś miłego.
Gdyby cytowany sondaż dotyczył także przeszłości, duże szanse na czołowe miejsce miałaby Joanna d’Arc. W tygodniku "L’Express" znajdujemy bowiem rozmowę z prof. Henriette Walter, autorką książki o zawikłanych i bardzo ciekawych dziejach relacji między językiem francuskim i angielskim. No i okazuje się, że Dziewica Orleańska odegrała, choć zapewne nieświadomie, katastrofalną rolę w ograniczaniu możliwości ekspansji francuskiego i faworyzowaniu angielskiego. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niewiarygodnym paradoksem, bo przecież Joanna d’Arc zasłynęła właśnie z przeganiania Anglików z Francji. W polityce bywa jednak tak, że to, co wydaje się najprostszą, najbardziej oczywistą i w dodatku najbardziej prawą i szlachetną drogą do ochrony swoich interesów, po wiekach odbija się czkawką i prowadzi do odmiennych rezultatów. Dziś słychać bicie na alarm, że angielski wszędzie dominuje i nieomal zagraża francuskiemu bytowi narodowemu i kulturze. Tymczasem niegdyś to angielski mógł zniknąć pod naporem francuskiego, ale tę kuszącą tendencję odwróciła właśnie Joanna d’Arc. Henriette Walter dowodzi, że gdyby dzielna Joanna nie przegnała Anglików, ich król Henryk V ukoronowałby się w Reims, zostałby królem także Francji, a francuski mógłby się wtedy stać wspólnym językiem obu krajów zjednoczonych w jednym królestwie (bo to on dominował na angielskim dworze przez trzy i pół wieku, aż do końca XIV stulecia). Angielskie sądy przestały prowadzić rozprawy po francusku dopiero w 1731 r., a sztandarowe dewizy brytyjskiej korony są do dziś sformułowane w tym języku: "Dieu et mon droit" i "Honni soit qui mal y pense". Co więcej, prof. Walter zwraca uwagę, że w słowniku języka angielskiego ponad połowa terminów jest pochodzenia francuskiego, natomiast na 55 tys. haseł zawartych w jednym z podstawowych słowników języka francuskiego zaledwie dwa i pół tysiąca wywodzi się z angielskiego. Innymi słowy, wpływ francuskiego wcale nie ograniczył się do dworu i można powiedzieć, że to raczej francuski skolonizował angielski, a nie odwrotnie. Szkoda tylko, że niezbyt to widać.
Ale o to możemy się już oburzać przede wszystkim na Joannę d’Arc, dzięki czemu być może wyprzedzi ona syna Mitterranda w zawodach o tytuł osobistości najbardziej złoszczącej Francuzów. Rzeczywiście, co za pomysł! Wyganiać Anglików, zamiast ich wykorzystać do popularyzacji francuskiego! Naprawdę można się wściec. Ale słuchać Beatlesów po francusku też chyba nie byłoby łatwo bez symptomów pewnego zniecierpliwienia.

Więcej możesz przeczytać w 9/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.