Partia z partią

Dodano:   /  Zmieniono: 
Społeczeństwo postrzega politykę jako wojnę, którą gangi zwane partiami prowadzą o stołki i pieniądze. Nic bardziej nie negliżuje polskiej demokracji, niż sposób, w jaki używa się dziś przymiotnika "polityczny". W mowie amerykańskiej "decyzja polityczna" to posunięcie o zasadniczym, światopoglądowym charakterze; dajmy na to - przeznaczać budżetowe pieniądze na wspieranie przedsiębiorczości czy na zasiłki.

W Polsce oznacza decyzję podjętą w imię personalnych "układów", w imię korzyści osób, które ją podjęły, a nie na podstawie merytorycznych przesłanek. "Nominacja polityczna" - to mianowanie na stanowisko osoby niekompetentnej, ale ustosunkowanej, "zarzuty polityczne" zaś - to zarzuty bezpodstawne. We współczesnej polszczyźnie "polityczny" znaczy niemerytoryczny, nieuzasadniony, wynikający z walki o wpływy w państwie lub będący jej przejawem. Po dziesięciu latach demokracji polskie społeczeństwo postrzega politykę tylko jako wojnę, którą gangi - uprzejmie zwane partiami - prowadzą o stołki i pieniądze.

Jak partia staje się mafią
Inne słówko - tym razem wzięte z języka polityków: "reprezentować". To pojęcie najistotniejsze dla argumentacji, z jaką przewodniczący Leszek Miller wystąpił przeciwko projektom zastąpienia ordynacji proporcjonalnej większościową. W ordynacji większościowej, argumentuje Miller, nie wszyscy wyborcy są reprezentowani. Gdy wyboru dokonuje się w okręgach jednomandatowych, ten, kto dostanie powiedzmy 51 proc. głosów, wchodzi do parlamentu, a pozostałe 49 proc. głosujących nie ma swojego posła, więc nie jest reprezentowane. Tymczasem dzięki ordynacji proporcjonalnej każda partia ma tyle miejsc w Sejmie, ilu ludzi ją popiera, ergo - wszyscy jesteśmy reprezentowani.
Dla wielu Polaków ta argumentacja może się okazać przekonująca, albowiem odwołuje się wprost do wciąż żywych stereotypów rodem z PRL. Komunistyczny Sejm również "reprezentował" społeczeństwo - i to całe. Front Jedności Narodu dobierał posłów tak, aby znaleźli się w nim - w odpowiedniej proporcji - reprezentanci wszystkich grup społecznych. Tyle a tyle nauczycieli, tyle górników, włókniarek, pielęgniarek czy chłopów. Różnica pomiędzy Sejmem obecnym a ówczesnym nie ma - wbrew oficjalnym twierdzeniom - charakteru zasadniczego. Ot, kryterium "reprezentowania" nie jest już przynależność do grupy zawodowej (z wyjątkiem chłopów, reprezentowanych przez PSL), stała się nim zaś identyfikacja z partią i jej "programem", pod którym to słowem kryje się kilka prostych zawołań.
Obywatel, owszem, może dziś wybrać między kilkoma partiami: jedną - zwołującą się okrzykiem "Precz z komuną!" i demonstrującą oddanie wobec Kościoła, drugą - pieczętującą się antyklerykalizmem i afirmacją "zdobyczy socjalizmu", trzecią - zapewniającą (do niedawna) swym wyborcom poczucie przynależności do intelektualnej elity. Ale w sprawie najważniejszej: kto konkretnie zasiądzie w sejmowych ławach i co będzie tam robił poza "reprezentowaniem", wyborca nadal nie ma nic do powiedzenia. Wszystko zależy od decyzji partyjnej centrali. To nie jest demokracja, to partiokracja.

Władza aparatu
Dla dzisiejszej partiokracji ordynacja proporcjonalna jest tym, czym dla szlacheckiej złotej wolności było liberum veto. I nie przypadkiem politycy kłócąc się głośno o invocatio Dei, po cichu nad wyraz zgodnie wpisali je do konstytucji jako jedną z podstawowych zasad ustrojowych państwa. Tymczasem w systemie większościowym deputowany odpowiada przed swoimi wyborcami; ich opinia jest dlań ważniejsza od tego, co myśli o nim jego partia. Polityk zachowuje więc daleko idącą niezależność, a jego pozycja w partii zależy od tego, na ile mocnym poparciem wyborców dysponuje. Zwięźle ujął to jeden z amerykańskich deputowanych: "Jaki znowu system dwupartyjny? U nas w Kongresie jest 460 partii i jeszcze 100 w Senacie".
W systemie proporcjonalnym kariera polityka zależy od tego, jak jest widziany w partyjnej centrali i czy ma w niej protektorów. Amerykanie mawiają, że nie ma innej polityki niż lokalna - i w odniesieniu do ich systemu wyborczego jest to prawdą. Natomiast w kraju, gdzie obowiązuje ordynacja proporcjonalna, nie ma polityki innej niż centralna. Polityka nie jest uprawiana w okręgu wyborczym, lecz w telewizji. To partyjni liderzy walczą o popularność. Ci, którzy pod szyldem partii i kojarzonych z nią przywódców startują w wielomandatowych okręgach, pozostają jedynie ich delegatami w terenie.
Konsekwencją tego stanu rzeczy jest całkowite podporządkowanie polityka wewnątrzpartyjnej walce koterii, bo to od jej wyników zależy, czy dostanie na liście wyborczej miejsce gwarantujące fotel w Sejmie, władzach lokalnych lub jedną z rozdawanych przez partie synekur. Karierę w partii, podobnie jak w mafii, robi się dzięki temu, że zostaje się zauważonym przez przywódców i dokooptowanie. Równocześnie, gdy trzeba sprzedać konkretnym ludziom partyjny szyld, a nie konkretnego kandydata, wszystko zależy od promocji w wielkich mediach ogólnokrajowych, a to jest kosztowne. Szarą eminencją partyjnej hierarchii jest człowiek odpowiedzialny za finanse. To on, z reguły najbliższy współpracownik prezesa, dogaduje się z potencjalnymi sponsorami - ile gotowi są dać i czego w zamian potrzebują. Z tych rozmów rodzi się rzeczywisty, a nie deklarowany program partii.
Sukces w tak rozumianej polityce zależy od sprawnej socjotechniki i zdyscyplinowania członków gangu (pardon - partii) wobec kierownictwa. Idealista, który od czasu do czasu do polskiej polityki trafi, ma przed sobą taki sam wybór, jak jego młodsi o dziesięciolecia pobratymcy, wchodzący na fali "odwilży" do struktur PZPR czy CRZZ. Albo zrozumie zasady gry i je zaakceptuje, albo będzie musiał odejść. A poza partiami - o co też zgodnie zadbali ich liderzy - uprawiać polityki nie można.
Wystarczyło dziesięć lat, by polska demokracja uległa krańcowej degeneracji i zdeprawowaniu. Wpływ wyborców na władzę został tak ograniczony, że stał się praktycznie symboliczny - coś jak wybór między "Pruszkowem" a "Wołominem". Błyskawicznie natomiast rośnie potęga partyjnych oligarchii, rozszerzających swe wpływy na coraz to nowe obszary gospodarki i życia.

Władza daje pieniądze,pieniądze dają władzę
Szczególnie śmieszny jest często powtarzany przez polityków argument, że "przecież w USA też nowy prezydent mianuje swoich ludzi". W USA, kraju ponaddwustumilionowym, prezydent powierza swoim ludziom 5 tys. stanowisk, ściśle administracyjnych. W Polsce partie decydują o obsadzie wielokrotnie większej puli etatów teoretycznie nie mających z polityką nic wspólnego. Zawłaszczyły one samorządy większych miast (ostały się na razie małe gminy, gdzie partie nie widziały godnego uwagi zysku), rady nadzorcze i zarządy przedsiębiorstw, kasy chorych, rozmaite finansowane z budżetu fundacje. Jest tajemnicą poliszynela, że także większe firmy prywatne, na przykład polskie oddziały międzynarodowych koncernów, mają pulę wysokich i świetnie opłacanych etatów kierowniczych, przeznaczanych dla ludzi partii - gwarantujących w zamian życzliwość władzy, bez której nie ma mowy o zrobieniu dobrego interesu. Władza daje pieniądze, pieniądze dają władzę - oto zasada funkcjonowania III RP, powoli zastępująca organizującą ją u zarania dekady zasadę - "pierwszy milion trzeba ukraść". Zresztą dziś, w początkach roku 2001, uzasadnione będzie sformułowanie bardziej kategoryczne: nie można zdobyć władzy, nie mając pieniędzy, i nie można zdobyć pieniędzy, nie mając władzy.
Jeśli ta sytuacja się nie zmieni, wszelkie dyskusje o ukróceniu w Polsce korupcji będą zawracaniem głowy. Podobnie skazane na niepowodzenie są w tym systemie wysiłki na rzecz zmniejszenia biurokracji. Rządzące krajem partyjne oligarchie muszą znajdować nowe synekury dla swoich ludzi i myśl, że apele i wyrazy potępienia powstrzymają je przed mnożeniem urzędów i biurek, jest równie niedorzeczna jak próba powstrzymania perswazją ciągnącej ku żerowi szarańczy.
Byłoby naiwnością sądzić - tu uprzedzam spodziewane polemiki - że sama zmiana ordynacji na większościową od ręki uzdrowi polską politykę. Ale bez tej zmiany z pewnością nie ma na takie uzdrowienie najmniejszej nawet szansy.

Więcej możesz przeczytać w 11/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.