Ryzyko racjonalne

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rozmowa z WALTEREM PARKESEM i DOUGLASEM WICKIEM, producentami "Gladiatora"
 

Kinga Dębska: "Gladiator" jest kolejnym - po "Tytusie Andronikusie" czy "Joannie d’Arc" - dowodem, że powróciła moda na epickie filmy historyczne.
Walter Parkes: Tytuły, które pani wymieniła, nie odwołują się do klasycznych wzorów. Epickiego obrazu o starożytnym Rzymie nie było od czasów "Spartakusa". Sam jako nastolatek uwielbiałem takie filmy.
- "Gladiator" został zrobiony z wielkim rozmachem. Co stało się po zdjęciach z tą wielką scenografią, antycznymi dekoracjami?
Douglas Wick: Niestety, kontrakty ubezpieczeniowe zobowiązywały nas do zniszczenia całej scenografii. Takie są przepisy.
WP: Prowadziliśmy rozmowy z rządem Malty, gdzie kręciliśmy większość zdjęć, żeby ze względu na turystów zachować część wybudowanych fragmentów Koloseum. Uznano jednak, że koszt ich utrzymania będzie zbyt wysoki. Wielka szkoda, bo to był najbardziej niesamowity plan, na jakim byłem.
- Tak duże przedsięwzięcie, jakim był "Gladiator", wiąże się z ryzykiem dla producentów...
DW: Na przykład aktor może umrzeć. Obaj byliśmy w Los Angeles, kiedy dowiedzieliśmy się, że Oliver Reed nie żyje. Mieliśmy duże problemy, by go ubezpieczyć na czas zdjęć - Oliver miał już wcześniej problemy natury zdrowotnej. Nawet chcieliśmy go zastąpić innym aktorem, ale gdy obejrzeliśmy zdjęcia próbne, nie mieliśmy wątpliwości: był najlepszy. Uroczy, zabawny i silny. Tylko on mógł zagrać Proximo, który kształci Maximusa na gladiatora.
WP: Wieczorem przed tym fatalnym rankiem oglądaliśmy materiały nakręcone poprzedniego dnia - sceny z Oliverem. Mówiliśmy sobie, jakie to wspaniałe odrodzenie jego kariery. Tym większym szokiem była dla nas wiadomość o jego nagłej śmierci. Już wtedy nakręcono prawie 90 proc. scen z jego udziałem.
DW: W scenie, którą trzeba było dokręcić, użyliśmy zbliżenia Olivera z któregoś z poprzednich ujęć i za po-mocą grafiki komputerowej wkomponowaliśmy je w inne otoczenie.
- Ekipę prześladowały także klęski żywiołowe - huragan zmiótł całe Koloseum.
WP: Tak, ale jakoś sobie poradziliśmy. Najtrudniej było utrzymać tempo. Kręciliśmy w trzech różnych miejscach świata i każde opóźnienie w Londynie powodowało kolejne opóźnienia na Malcie i w Maroku. Tylko bardzo doświadczony reżyser, taki jak Ridley Scott, mógł wytrzymać takie tempo.
DW: Z innym reżyserem przy tych problemach z pogodą przekroczylibyśmy budżet o 70-80 mln USD.
- Jaki był całkowity budżet "Gladiatora"?
WP: Niewiele ponad 100 mln dolarów. To rekord przy tego typu produkcji. "Gladiator" uzyskał w USA kategorię "R", co oznacza, że nikt poniżej siedemnastego roku życia nie może iść na film bez opieki osoby dorosłej.
- Studio Dreamworks, najmłodsze i najsłynniejsze w Los Angeles, specjalizuje się w produkcji małych, średniobudżetowych filmów.
WP: Dreamworks produkuje filmy, dzięki którym ludzie zdolni mogą zaistnieć. Przykładem jest film "American Beauty", którego reżyser był debiutantem. Nie wiązaliśmy z nim wielkich nadziei, nie myśleliśmy o Oscarach. Na nakręcenie tego obrazu wydaliśmy tyle, że nawet przy małej frekwencji w kinach odzyskalibyśmy zainwestowane pieniądze. Programowo nie angażujemy się w przedsięwzięcia dla szerokiej widowni ani w produkcję filmów rozrywkowych. Interesują nas te, które odwołują się do klasyki kina i same w sobie stanowią wydarzenia. Taki był "Szeregowiec Ryan". Film ten przyciągnął do kin widownię nieobecną w nich od 45 lat. "Gladiator" to nie było takie wielkie ryzyko. To było ryzyko racjonalne.
- Dzisiaj kino, zwłaszcza amerykańskie, przeładowane jest wynalazkami technicznymi, efektami specjalnymi.
WP: Ridley dobrze zna te zabawki. Jest właścicielem firmy, która przygotowywała efekty specjalne do "Gladiatora". To jeden z największych wizjonerów w historii kina, a tworząc "Obcego" czy "Łowcę androidów", korzystał już z komputerów.
- Czy obsadzenie w głównej roli nie będącego wówczas jeszcze gwiazdą Russella Crowe’a nie było ryzykiem?
WP: Kiedy wykluczyliśmy Mela Gibsona, który nie mógł przyjąć naszej propozycji, nie mieliśmy wyboru.
DW: Szukaliśmy kogoś, kto miałby autorytet wodza, nie wyglądałby żałośnie w kostiumie i nie sprowadziłby tej roli do kilku gagów. Musiał to być ktoś o sile wewnętrznej równej sile mięśni. Moi znajomi, którzy znali Russella tylko z "Informatora", nie mogli uwierzyć, że ten tłusty facet na być naszym Maximusem.
WP: Aktorzy dzielą się na gwiazdy i aktorów charakterystycznych. Sądzę, że Russell jeszcze długo pozostanie w świadomości widzów aktorem charakterystycznym. Potrafi się utożsamić z graną postacią, ale nigdy kosztem swojej siły i charyzmy. Bardzo niewielu aktorów ma tę umiejętność.
- Główną rolę kobiecą zagrała nie znana szerokiej publiczności Dunka Connie Nielsen. Nie kusiło panów, by obsadzić w tej roli aktorkę, która potwierdziła już, że potrafi się wcielić w postaci klasyczne?
WP: Była taka pokusa. Ale potrzebowaliśmy przede wszystkim niezwykle błyskotliwej kobiety. Lucilla jest świetnym politykiem, a Connie wcześniej udowodniła, że potrafi to pokazać.
DW: Poza tym Connie wie o starożytnym Rzymie więcej niż my wszyscy razem wzięci. Zna 15 języków obcych. Rid-ley od razu powiedział: "To jest moja Lucilla".
- W Hollywood, inaczej niż w Europie, to producent jest motorem sprawczym filmu. Czy w niezależnym kinie hierarchia ważności producent-reżyser nie zostaje odwrócona?
DW: - To zależy od projektu. Walter oprócz tego, że jest producentem, sam jest scenarzystą. A dla nas najważniejszy jest autor scenariusza.
WP: - To kwestia tradycji. W Europie kręci się filmy autorskie, mniejsze, a w Hollywood - wielkie rozrywkowe widowiska. Bardzo rzadko się zdarza, by wartości filmu korespondowały z kodem wartości reżysera. Według nas jednak, film powinien być osobistą sprawą tego, kto go reżyseruje.

Więcej możesz przeczytać w 14/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.

Rozmawiał: