W Polsce klubowy house odchodzi do lamusa, bo powszechnie uznawany jest za rozrywkę dla tępaków. Do głosu zaś dochodzi istniejący od dekady, wywodzący się z amerykańskiego hardcore'u Emo (skrót od "Emotion"). To idealny styl czasów medialnych celebrities, czyli przerostu wizerunku nad treścią. Tu mniej ważne jest, jak się gra, ważne jest - jak się wygląda.
Emo to kolejny po grunge'u świetny towar eksportowy Stanów Zjednoczonych. Być może dlatego, że stanowi kompletne zaprzeczenie swojego poprzednika. W grunge'u chodziło o dobrze zrobioną muzykę, wygląd był nieważny. Fani chodzili w podartych spodniach, byle jakich flanelowych koszulach i powyciąganych swetrach. W Emo jest odwrotnie - nie ważne czy umiesz grać czy nie. Ważne, jak wyglądasz. I jak każdy odpustowy ruch, tak i ten skazany jest na szybkie zapomnienie. Bo Emo za dziesięć lat będzie tylko mało ważnym przypisem do historii rocka. Kto bowiem poza najgorętszymi orędownikami tej muzyki i grupą doraźnie identyfikujących się z nią młodych ludzi pamiętać będzie takie nazwy, jak Joan of Arc, Jets to Brazil, Alkaline Trio, Thursday, Brand New, The Starting Line, Hawthorne Heights, Fall out Boy czy Yellowcard.
Punk w stylu soft
Na sklepowe półki trafił właśnie nowy album czołowych przedstawicieli
gatunku: "Amputechture" grupy Mars Volta. Ich poprzedni krążek "Frances The Mute" wspiął się na czwarte miejsce amerykańskiej Billboard Top 200 i sprzedał się w pół milionach egzemplarzy. W zeszłym roku muzycy przyjechali promować swój album do Polski. Prawie nikt jeszcze wtedy nie mówił o Emo, ale na koncert przyszło 2 tys. osób.
Emo można obśmiewać jako zniewieściały punk rock, grany ku pokrzepieniu serc życiowych nieudaczników. Nie sposób jednak temu nurtowi odmówić szlachetnego pochodzenia. Na liście oficjalnych protoplastów tego gatunku znaleźć można bowiem zarówno legendę hardcore'u z lat 80. Hüsker Dü (album "Zen Arcade"), jak i dwie grupy z Waszyngtonu - Rites Of Spring i Embrace, których liderzy Guy Picciotto i Ian MacKaye wkrótce powołali do życia inną kultową grupę: Fugazi. Jeśli do tego dołożyć nie mniej czczoną formację Sunny Day Real Estate z Seattle, wieńczącą złotą erę nagrań z kolebki grunge'u, galeria przodków Emo będzie prawie kompletna.
Jako autonomiczny nurt Emo narodził się w latach 90. niejako w opozycji do anarchistycznego punk rocka, depresyjnego, autodestrukcyjnego grunge'u czy agresywnego nu metalu. Antybohaterem pierwszych wykonawców Emo był Kurt Cobain, któremu zarzucano, że sprawił iż heroina i samobójstwo stały się cool. Pierwsza generacja wykonawców - Mineral, Texas Is The Reason, Jets To Brazil czy The Promise Ring - odrzucała gwiazdorskie pozy, szukała szczerego i autentycznego kontaktu z publicznością, a wyświechtanym, banalnym tekstom o miłości, rozstaniach, problemach okresu dojrzewania przydała świeżości. To była idealna muzyka dla nastolatków z białych suburbii wychowanych na serialu "Beverly Hills, 90210" i punk-popowych albumach Green Day.
Siła strachu
Zdaniem Michaela Azerrada, autora historii punk rocka "Our Band Could Be Your Life", obliczony na jeden sezon żywot Emo przedłużyły ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r., które wzmogły zwłaszcza wśród zalęknionych i coraz mniej rozumiejących otaczający ich świat małolatów poczucie zagrożenia i zagubienia oraz wyzwoliły potrzebę bycia razem. Z przemawiającą do ich lęków i emocji muzyką w tle. Punk rock - właśnie w takim populistycznym, komunikatywnym i serdecznym wydaniu - wydawał się idealnym soundtrackiem i nic dziwnego, że sukces albumu "Jimmy Eat World"
grupy o tej samej nazwie (który miał początkowo nosić tytuł "Bleed American", ale po tragedii 11 września zespół zdecydował się go wycofać) był jednym z tych, które otworzyły nowy rozdział w dziejach Emo. Nie mniej ważnym czynnikiem wydłużającym żywot tego gatunku było pojawienie się nastoletniej opery mydlanej "The OC". Wystarczyło, że zaczęła się w nim pojawiać grupa Death Cab for Cutie z Seattle, a natychmiast podpisała z nią kontrakt wytwórnia Atlantic, a sprzedaż wydanego przez nią piątego albumu DCFC, "Plans" przekroczyła milion egzemplarzy, co stanowiło wzrost o 910 tys. płyt w stosunku do jej dotychczasowego największego sukcesu -"Transatlanticism" z 2003 r.
Można by rzec, że Emo to więcej szczęśliwych zbiegów okoliczności niż rzetelnej rockowej sztuki. Nawet jeśli na sympatię zasługuje zawarte w tekstach piosenek pozytywne przesłanie, nie zmienia to faktu, że sama muzyka - z nielicznymi wyjątkami - to raczej waga piórkowa niż liga czempionów. Wyrasta się z niej po dwudziestce. A jeśli już ktoś szuka prawdziwego Emo, to o wiele bezpieczniej jest wrócić do dawnych nagrań The Cure i The Smiths.
Emo to kolejny po grunge'u świetny towar eksportowy Stanów Zjednoczonych. Być może dlatego, że stanowi kompletne zaprzeczenie swojego poprzednika. W grunge'u chodziło o dobrze zrobioną muzykę, wygląd był nieważny. Fani chodzili w podartych spodniach, byle jakich flanelowych koszulach i powyciąganych swetrach. W Emo jest odwrotnie - nie ważne czy umiesz grać czy nie. Ważne, jak wyglądasz. I jak każdy odpustowy ruch, tak i ten skazany jest na szybkie zapomnienie. Bo Emo za dziesięć lat będzie tylko mało ważnym przypisem do historii rocka. Kto bowiem poza najgorętszymi orędownikami tej muzyki i grupą doraźnie identyfikujących się z nią młodych ludzi pamiętać będzie takie nazwy, jak Joan of Arc, Jets to Brazil, Alkaline Trio, Thursday, Brand New, The Starting Line, Hawthorne Heights, Fall out Boy czy Yellowcard.
Punk w stylu soft
Na sklepowe półki trafił właśnie nowy album czołowych przedstawicieli
gatunku: "Amputechture" grupy Mars Volta. Ich poprzedni krążek "Frances The Mute" wspiął się na czwarte miejsce amerykańskiej Billboard Top 200 i sprzedał się w pół milionach egzemplarzy. W zeszłym roku muzycy przyjechali promować swój album do Polski. Prawie nikt jeszcze wtedy nie mówił o Emo, ale na koncert przyszło 2 tys. osób.
Emo można obśmiewać jako zniewieściały punk rock, grany ku pokrzepieniu serc życiowych nieudaczników. Nie sposób jednak temu nurtowi odmówić szlachetnego pochodzenia. Na liście oficjalnych protoplastów tego gatunku znaleźć można bowiem zarówno legendę hardcore'u z lat 80. Hüsker Dü (album "Zen Arcade"), jak i dwie grupy z Waszyngtonu - Rites Of Spring i Embrace, których liderzy Guy Picciotto i Ian MacKaye wkrótce powołali do życia inną kultową grupę: Fugazi. Jeśli do tego dołożyć nie mniej czczoną formację Sunny Day Real Estate z Seattle, wieńczącą złotą erę nagrań z kolebki grunge'u, galeria przodków Emo będzie prawie kompletna.
Jako autonomiczny nurt Emo narodził się w latach 90. niejako w opozycji do anarchistycznego punk rocka, depresyjnego, autodestrukcyjnego grunge'u czy agresywnego nu metalu. Antybohaterem pierwszych wykonawców Emo był Kurt Cobain, któremu zarzucano, że sprawił iż heroina i samobójstwo stały się cool. Pierwsza generacja wykonawców - Mineral, Texas Is The Reason, Jets To Brazil czy The Promise Ring - odrzucała gwiazdorskie pozy, szukała szczerego i autentycznego kontaktu z publicznością, a wyświechtanym, banalnym tekstom o miłości, rozstaniach, problemach okresu dojrzewania przydała świeżości. To była idealna muzyka dla nastolatków z białych suburbii wychowanych na serialu "Beverly Hills, 90210" i punk-popowych albumach Green Day.
Siła strachu
Zdaniem Michaela Azerrada, autora historii punk rocka "Our Band Could Be Your Life", obliczony na jeden sezon żywot Emo przedłużyły ataki terrorystyczne z 11 września 2001 r., które wzmogły zwłaszcza wśród zalęknionych i coraz mniej rozumiejących otaczający ich świat małolatów poczucie zagrożenia i zagubienia oraz wyzwoliły potrzebę bycia razem. Z przemawiającą do ich lęków i emocji muzyką w tle. Punk rock - właśnie w takim populistycznym, komunikatywnym i serdecznym wydaniu - wydawał się idealnym soundtrackiem i nic dziwnego, że sukces albumu "Jimmy Eat World"
grupy o tej samej nazwie (który miał początkowo nosić tytuł "Bleed American", ale po tragedii 11 września zespół zdecydował się go wycofać) był jednym z tych, które otworzyły nowy rozdział w dziejach Emo. Nie mniej ważnym czynnikiem wydłużającym żywot tego gatunku było pojawienie się nastoletniej opery mydlanej "The OC". Wystarczyło, że zaczęła się w nim pojawiać grupa Death Cab for Cutie z Seattle, a natychmiast podpisała z nią kontrakt wytwórnia Atlantic, a sprzedaż wydanego przez nią piątego albumu DCFC, "Plans" przekroczyła milion egzemplarzy, co stanowiło wzrost o 910 tys. płyt w stosunku do jej dotychczasowego największego sukcesu -"Transatlanticism" z 2003 r.
Można by rzec, że Emo to więcej szczęśliwych zbiegów okoliczności niż rzetelnej rockowej sztuki. Nawet jeśli na sympatię zasługuje zawarte w tekstach piosenek pozytywne przesłanie, nie zmienia to faktu, że sama muzyka - z nielicznymi wyjątkami - to raczej waga piórkowa niż liga czempionów. Wyrasta się z niej po dwudziestce. A jeśli już ktoś szuka prawdziwego Emo, to o wiele bezpieczniej jest wrócić do dawnych nagrań The Cure i The Smiths.
Więcej możesz przeczytać w 41/2006 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.