Słownik wyrazów zbytecznych

Słownik wyrazów zbytecznych

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Dynamiczny rozwój społecznych sił wytwórczych powoduje, że popadają one w sprzeczność z mającymi charakter względnie statyczny stosunkami ekonomicznymi, stanowiącymi bazę formacji społeczno-ekonomicznej. Rodzi to konieczność rewolucyjnej zmiany polegającej na zastąpieniu starej bazy nową. Zmiana ta narusza z kolei zgodność między bazą a nadbudową, co czyni nieuchronnym zastąpienie starej nadbudowy nową..."
 

Przez 45 lat kilkadziesiąt tysięcy studentów pierwszego roku wszystkich kierunków studiów (od archeologii po zootechnikę) wpatrywało się z przerażeniem w powyższe zdanie, zastanawiając się, co też może ono znaczyć. Bardziej inteligentni dochodzili do słusznego wniosku, że nic, i szli na piwo. Niestety, mniej inteligentni nad pytaniem o sens przechodzili mimo i uczyli się cytowanego zdania na pamięć. Powiększali tym samym rzeszę ćwierćinteligentów, powtarzających jak papugi pseudonaukowy marksistowski bełkot. A gdy go im zabrakło, znaleźli sobie bełkoty nowe.

Sieroty po marksizmie
Minęło dziesięć lat i po bazie, nadbudowie oraz prawie koniecznej zgodności nie pozostał ślad w naszym języku. I co? I nic! Jakoś nie mamy najmniejszych trudności z rozumieniem rzeczywistości i jej opisywaniem.
Pozbycie się słów niepotrzebnych nie tylko zatem nam nie zaszkodziło, ale pomogło. Dalecy jesteśmy jednak od zakończenia językowej czystki. Słów, które nic znaczą, słów-pustostanów, słów-sierot po marksizmie pozostało jeszcze wiele. I są bardzo niebezpieczne, gdyż to nie my je mówimy, tylko one mówią nami. I gdy tak mówią, nie tylko fałszują świat, ale kreują również rzeczywistość wirtualną, istniejącą tylko w wolapiku. A raz stworzona rzeczywistość każe w siebie wierzyć. Kłamstwo powtórzone sto razy staje się prawdą. Słowo, które z oczywistych powodów nie może mieć desygnatu, tworzy byt materialny tak gęsty jak czarna dziura. I nagle okazuje się, że całkiem poważni i inteligentni ludzie zostali przez tę dziurę wessani.

Własność ogólnospołeczna
Ulubionym chwytem językowym marksizmu-leninizmu było posługiwanie się antynomiami. Żyliśmy przecież w systemie dyktatury proletariatu, w którym większość społeczeństwa wykorzystywała sama siebie. Owa dyktatura jednakowoż była demokracją socjalistyczną, a jej system polityczny nazywany był centralizmem demokratycznym.
Był to wynalazek tak genialny, że stał się naszym towarem eksportowym. Generał Pinochet po dojściu do władzy natychmiast go wykorzystał. Swój system władzy określił jako demokrację totalitarną. Demokracja totalitarna jednakowoż różniła się nieco od centralizmu demokratycznego. Tym mianowicie, że w Chile zaraz po wprowadzeniu tego określenia prasa podała pełne jego wytłumaczenie. Napisała, że demokracja totalitarna w swojej konstrukcji jest podobna do podwodnej łodzi żaglowej. Nasza prasa na nic podobnego zdobyć się nie mogła, dlatego zdawaliśmy się na kawiarnianą anegdotę tłumaczącą, że różnica między demokracją i demokracją socjalistyczną jest wielce zbliżona do relacji między krzesłem i krzesłem elektrycznym.
Już jednak w wypadku własności ogólnospołecznej na minimalny wysiłek myślowy zdobyć się nie mogliśmy. Bardzo długo nikomu nie przychodziło do głowy, żeby zapytać, kto jest właścicielem czego w sytuacji, w której wszyscy są właścicielami wszystkiego. A szkoda. Bo przecież ta antynomia wróciła do nas rykoszetem w niby normalnej demokratycznej i rynkowej Polsce. Wielka partia całkiem poważnie wpisała do swojego programu i próbowała przeprowadzić (za co słusznie wpadła w czarną dziurę politycznego niebytu) powszechne uwłaszczenie. A przecież uwłaszczenie wszystkich kosztem wszystkich musi oznaczać własność ogólnospołeczną.
I tak, sami o tym nie wiedząc, cudem uniknęliśmy rewolucji socjalistycznej.

Społeczna gospodarka rynkowa
Sprawiedliwość społeczna to kategoria bardzo piękna. Tak piękna, że można się w niej zakochać. Owej zaślepiającej miłości nie uniknął nawet Leszek Kołakowski, który najpierw (w "Księdze dla Jacka") z właściwą sobie przenikliwością obnażył idiotyzm tego pojęcia, aby w poincie stwierdzić: "wyrzekać się tego hasła, przy całej jego mglistości, nie należy, bez niego bowiem stracilibyśmy świadomość przynależenia do ludzkiej zbiorowości". Zaiste świadomość straciłem - na szczęście na krótko. A przebudziłem się dzięki temu samemu autorowi, który w "Wielkiej encyklopedii filozofii i nauk politycznych" dał taką oto definicję inkryminowanego terminu: "Sprawiedliwość społeczna - ty masz o wiele za mało pieniędzy".
Ciągle jeszcze natomiast na egzegezę czeka "społeczna gospodarka rynkowa". Opowiedzieli się za nią wszyscy: czerwoni, czarni i ci w paski łowickie. Może i dobrze, gdyż aspołeczna gospodarka rynkowa istnieć nie może. Tym jednak, którzy w nią wierzą, wydaje się, że jest to coś takiego, co będzie niby rynkowe, ale zarazem zrealizuje ideę sprawiedliwości społecznej - czyli sprawi, że ja będę miał o wiele więcej pieniędzy. Odnotować tedy warto, że termin soziale oder freie Marktwirtschaft wymyślony został przez Alfreda Muellera-Armacka na określenie przeciwieństwa zentralgeleitete Wirtschaft. To, jak był wykorzystywany propagandowo i co rozumieją przez niego niedouczeni na ogół politycy, to już inna sprawa. Aby uniknąć nieporozumień, lepiej będzie jednak, jeśli przymiotnik "społeczna" wyrzucimy na śmietnik, pozostawiając określenie "gospodarka rynkowa".

Interes narodu i polskia racja stanu
W ogóle proponowałbym uważać na przymiotniki. "Społeczny" może być łatwo zastąpiony słowem "narodowy" lub "polski". Powstają wtedy inne terminy nie znaczące nic, czyli znaczące coś innego. W tym wypadku mamy do czynienia z kodem ewidentnie dwuznacznym. Dla wtajemniczonych zwroty takie mają konkretne znaczenie. I tak, gdy SLD mówi o interesie społecznym, wiadomo, że chodzi o przejęcie stanowisk w spółkach skarbu państwa; gdy PSL broni interesu narodowego, chce, aby chłopu zakwitł interes, gdy zaś "Nasz Dziennik" mówi o polskiej racji stanu, oznacza to, że nie oddamy Żydom kamienic.
Kod ten ma także znaczenie ogólne. W tym kontekście nie jest już ważne, co się mówi, lecz kto mówi. Słysząc zdanie: "Polska jest w stanie wyżywić się sama", które pada z ludowej trybuny średnio pięć razy w ciągu kwadransa, nikt przecież nie będzie się zastanawiał, czy chodzi o wyhodowanie polskiego banana, czy produkcję krewetek z fasoli (przepis można dostać w każdej koszernej izraelskiej restauracji). Każdy przecież wie, że idzie o to, iż Balcerowicz z Kwaśniewskim rozkradli Polskę, resztkę sprzedali magnatom z Wall Street i posłusznie wykonują dyrektywy płynące z Brukseli.

Magiczny mnożnik
Nie tylko jednak socjaliści czy ugrupowania nacjonalistyczno-endekoidalne kreują łże-rzeczywistość. Jest tak zawsze, gdy myślenie traci kontakt z rzeczywistością. W ekonomii wielkie zasługi w tej mierze ma keynesizm. Przypomnę, że w 1945 r. Norweg Trygve Haavelmo wymyślił mnożnik zrównoważonego budżetu. Stwierdził mianowicie, że jeżeli państwo zwiększy wydatki budżetowe, a jednocześnie o taką samą kwotę powiększy podatki, doprowadzi to do wzrostu zatrudnienia i produktu krajowego brutto. Bzdura ta na 30 lat zagościła w podręcznikach ekonomii. I choć dzisiaj keynesiści wstydliwie milczą na ten temat, ów mnożnik (podobnie jak inne) narobił wiele szkód. Ani Nobel, którego dostał (w 1989 r.!) Haavelmo za to twierdzenie, ani dwója, którą dostałem ja (w 1967 r.), twierdząc, że to bzdura, nie zostaną nam odebrane.

Potencjalny PKB
Keynesowskim kwiatkiem, który do dzisiaj straszy w podręcznikach, jest "potencjalny PKB". Wychodząc z głównego założenia Johna Maynarda o permanentnym niewykorzystaniu możliwości produkcyjnych we współczesnym kapitalizmie, keynesiści wykonują następujący rachunek. Mamy, powiedzmy, 2 mln bezrobotnych, a gdyby ich zatrudnić, każdy z nich wytworzyłby produkcję o wartości, powiedzmy, 40 tys. zł. A zatem 2 mln razy 40 tys. daje lukę PKB o wartości 80 bln zł, o którą rzeczywisty PKB jest mniejszy od potencjalnego.
Wniosek teoretyczny brzmi: gospodarka ponosi straty, gdyż mogłaby produkować więcej, ale nie produkuje. Wniosek praktyczny brzmi: trzeba pobudzić popyt, bo wtedy zlikwidujemy bezrobocie i wykorzystamy wolne moce produkcyjne. Wniosek polityczny brzmi: to my (nasza partia) wpadliśmy na ten genialny pomysł i to my - na państwowych etatach, za pieniądze podatnika - będziemy pobudzać gospodarkę.
Bardzo to piękne, tylko nieprawdziwe. Żaden potencjalny PKB nie istnieje. Ani jako rzeczywista wielkość produkcji, którą można by uzyskać, ani jako kategoria statystyczna służąca do określenia głębokości recesji, ani nawet jako kategoria użyteczna w analizach teoretycznych. Krzywa możliwości produkcyjnych obejmuje bowiem tylko ten zasób kapitału i pracy, który da się wykorzystać do wytworzenia czegokolwiek w sposób rentowny, czyli po koszcie niższym od ceny. Czasem z tych czy innych powodów pewne składniki tego zasobu, jeszcze wczoraj dające efektywnie produkcję, z niego wypadają. I krzyżyk na drogę. Dziś lub jutro powstaną nowe, a reanimacja ekonomicznych trupów nie jest wykorzystywaniem potencjalnego PKB, lecz kreowaniem strat, które proces rozwoju gospodarczego spowolnią. Keynesiści na to mówią: w długim okresie tak, ale w krótkim...
Rozróżnienie krótkiego i długiego okresu akurat w tej analizie jest kolejnym typowym nadużyciem intelektualnym związanym z tworzeniem wyrazów niepotrzebnych. Także bowiem w krótkim okresie, również w tej chwili, ktoś w Polsce zakłada firmę, a ktoś bankrutuje. Jest to równie pewne jak to, że w długim okresie umarł keynesizm.

Więcej możesz przeczytać w 16/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.