Struganie gwiazdy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Ach, cóż to był za film! Białe ściany, pianino i zmieniające się twarze kandydatek. Uczciwie przyznam, że Geri Halliwell już wtedy była niezła, ale taka na przykład Victoria Adams? Na internetowych listach dyskusyjnych aż huczy od rozmów na temat tego, czy Monika Sewioło, piękna i zadziorna blondynka, która niedawno musiała opuścić dom telewizyjnego Wielkiego Brata, zostanie gwiazdą. Tym bardziej że ta muzykalna góralka od początku deklarowała, iż jej życiowym celem jest zdobycie sławy i zrobienie kariery.

Niektórzy się oburzają na tak obcesowo wyrażone życzenie, innych ono ujmuje i... trzymają za nią kciuki. W ciągu kilku dni po opuszczeniu telewizyjnej gry Monika otrzymała ponoć zaproszenie do uczestniczenia w sesji zdjęciowej dla "Playboya" i nagrania płyty dla wytwórni BMG. Wygląda więc na to, że jej marzenia mogą się spełnić.
No właśnie, czy rzeczywiście mogą? Moim zdaniem, jak najbardziej. Mechanizm działania współczesnego show-businessu jest wręcz skrojony na miarę jej potrzeb. Od dłuższego czasu gwiazdy modeluje się bowiem marketingowo, a nie odkrywa. Dawniej, żeby zasłużyć na taki status, trzeba było mieć talent Edith Piaf, Marleny Dietrich czy Ewy Demarczyk. Dziś trzeba stanowić dobry materiał dla specjalistów, którzy z niego wystrugają "gwiazdę" na miarę aktualnych potrzeb rynku.
Klasycznym wprost przykładem takiego działania był proces formowania angielskiej grupy dziewczęcej Spice Girls. Będąc niedawno w Londynie, miałem okazję obejrzeć w tamtejszej telewizji film dokumentalny, o który zresztą wcześniej toczył się spór w sądzie. Chodziło o to, że ów film był "domowym" zapisem pierwszej fazy tworzenia zespołu i pokazuje, jak naprawdę wyglądały i śpiewały dziewczyny, zanim zabrali się za nie specjaliści. Otóż wyglądały nie najlepiej, z czego one same - już teraz gwiazdy - zdają sobie sprawę, więc próbowały na drodze sądowej nie dopuścić do upowszechnienia tych materiałów. Ale sprawę przegrały i film pokazano.
Ach, cóż to był za film! Najpierw oglądamy eliminacje w jakiejś świetlicy. Białe ściany, pianino i zmieniające się twarze kandydatek. Pierwsze zdziwienie - do zespołu ostatecznie wybrano wcale nie te, które śpiewały najczyściej czy wyglądały najlepiej. Raczej te, które stanowiły "potencjalny materiał". No, uczciwie przyznam, że Geri Halliwell już wtedy była niezła, ale taka na przykład Victoria Adams? Krostowata, źle ubrana tłuściocha w niczym nie przypomina dzisiejszej szykownej panienki, która się z sukcesem wydała za popularnego piłkarza Davida Beckhama. Emma Bunton była po prostu uroczym dzieckiem z dołeczkami w buzi, Melanie C - cyrkówką, a Melanie B - rozwydrzonym czupiradłem zawsze skorym do zwady z wywyższającą się nad koleżankami Geri.
Pierwszym koniecznym działaniem zbliżającym do sukcesu była więc właściwa socjotechnika. Wybrane dziewczęta ulokowano w londyńskiej willi i... zakazano im jakichkolwiek kontaktów ze światem zewnętrznym. Miały teraz całymi miesiącami ćwiczyć śpiew, ruch, umiejętność odpowiadania na pytania dziennikarzy i zżywać się z sobą. Istny "Big Brother"! Willa była dość luksusowa, a atmosfera rozrywkowa, więc myślę, że naszej Monice tam by się spodobało. W trakcie mozolnych ćwiczeń panny nauczyły się solfeżu, a także udało im się zestroić głosy w powabny chór. Tłuszcze znikały spod sukienek, włosy nabierały puszystości, charaktery - oryginalności. Co prawda Geri i Mel B łapały się jeszcze za kudły, ale w imię wspólnego sukcesu zawarły wreszcie pakt o nieagresji. Nadszedł dzień premiery. Pierwszy przebój, pierwszy teledysk, pierwsze wywiady. Spisały się na piątkę. Sukces był piorunujący i potrwał dobrych kilka lat. Stały się gwiazdami i milionerkami. Niektóre powychodziły za mąż, niektóre zdążyły się już rozwieść, każda spróbowała także kariery na własną rękę. Z różnymi rezultatami. Ale mechanizm zadziałał, co do tego nie ma wątpliwości.
A przecież w czasach Marleny Dietrich żadna z nich nie mogłaby marzyć o niczym więcej niż posadzie chórzystki w Kit-Kat klubie. Z kolei prawdziwym gwiazdom trudno dziś odnieść rynkowy sukces. Przykładem niech będzie norweska piosenkarka Sissel. Jej karierę śledzę od lat z pomocą stałej czytelniczki "Wprost" z Danii, pani Iwony Nielsen, która zaopatruje mnie w kolejne płyty tej wokalistki (dziękuję!). Krystalicznie czysty sopran Sissel jest tak niezwykły, że wprost oszaleli na jej punkcie zarówno Placido Domingo (śpiewający z nią w duecie), jak i Neil Sedaka, który nazwał ją największym odkryciem od czasów Barbry Streisand. Gdy kilka miesięcy temu zwiedzałem norweskie fiordy i wśród olśniewających wodospadów usłyszałem jakiś anielski głos, wykrzyknąłem: "Czy to śpiewa Sissel?!". Norweski przewodnik był wyraźnie wzruszony: "Puszczają tę piosenkę z taśmy, żeby było jeszcze piękniej...". Ale Sissel, choć wydała kilka znakomitych krążków (polecam ostatni - "All Good Things" z 2001 r.), nie zrobiła kariery na miarę Spice Girls. Nikt nigdy nie zaprzeczył, że jest fenomenem (Japończycy noszą ją na rękach!), ale rynek potrzebował kogoś zwyklejszego, kogo da się jeszcze wystrugać po swojemu. Sissel od początku była już wystrugana.

Więcej możesz przeczytać w 16/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.