Wybór Ameryki

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zanosi się na jedną z najbardziej wyrównanych batalii o Biały Dom w historii USA


Superwtorek - czyli seria prawyborów Partii Demokratycznej i Partii Republikańskiej, która 7 marca odbyła się aż w szesnastu stanach amerykańskiej federacji (mię-dzy innymi w tak ważnych, jak Nowy Jork, Ohio i Kalifornia) - przesądził o tym, że na placu boju pozostali już tylko dwaj arcyrywale: Al Gore i George Bush junior. Zakończył się flirt elektoratu z politykami nietuzinkowymi, kontrowersyjnymi, często skłóconymi z hierarchiami swoich ugrupowań. Z nadziejami na miejsce w Białym Domu pożegnali się demokrata Bill Bradley (były senator ze stanu New Jersey, w przeszłości gwiazda koszykówki) oraz John McCain - republikański enfant terrible, charyzmatyczny senator z Arizony i bohater wojny wietnamskiej.
Zarówno Bill Bradley, jak i John McCain występowali pod hasłami reformy systemu politycznego i "zwrócenia społeczeństwu kontroli nad procesem politycznym", zdominowanym przez grupy interesów. Właśnie dlatego nawiązali sojusz taktyczny, ślubując, że zrobią wszystko, aby zmienić sposób finansowania kampanii wyborczych w USA. Sprawiali wrażenie autentycznych trybunów ludu, mówiących, że chodzi im przede wszystkim o rozwiązywanie problemów, realizację swoich koncepcji, a nie zaspokajanie ambicji. Tłumaczy to popularność, jaką Bradley i McCain zyskali wśród wyborców najbardziej idealistycznych i naiwnych - tych najmłodszych.
Mimo niespodzianek, jakie sprawił McCain, wbrew poparciu starej gwardii republikańskiej dla George'a Busha zwyciężając w New Hampshire i Michigan, prawybory raz jeszcze potwierdziły wyższość organizacji i wypróbowanych metod nad improwizacją i innowacjami. W przeszłości zdarzało się, że Amerykanie sympatyzowali z politykami niekonwencjonalnymi, jak miliarder Ross Perot, który w wyborach prezydenckich w 1992 r. otrzymał aż 19 proc. głosów. Ostatecznie zawsze jednak zwyciężali wytrawni gracze, mający za sobą machinę swoich partii.
Nie inaczej zakończyły się meteorytowe kariery McCaina i Bradleya podczas tegorocznego sezonu przedwyborczych harców. Bill Bradley, wysławiający się z werwą nauczyciela logiki formalnej, zaistniał właściwie tylko na okładkach poważniejszych tygodników, co jest ilustracją tradycyjnego sojuszu klas oświeconych i pobożnych życzeń sprzyjających mu amerykańskich dziennikarzy. Tymczasem w prawyborach ani razu nie udało mu się pokonać rywala, wiceprezydenta Alberta Gore'a. W superwtorek Gore zmiótł Bradleya od stanu Maine na północy wschodniego wybrzeża po Kalifornię, otrzymując w plebiscytach przeciętnie ponad 20 proc. głosów więcej niż konkurent. Bardziej szczegółowa analiza wyników wykazuje, że przewaga Gore'a nad Bradleyem była jeszcze większa wśród tradycyjnych zwolenników Partii Demokratycznej, a więc związkowców, Afro-Amerykanów, kobiet i coraz bardziej aktywnych ekologów.
Walka wśród republikanów była bardziej wyrównana. Nie przeszkodziło to jednak George'owi Bushowi, wnukowi senatora ze stanu Nowy Jork, synowi 41. prezydenta USA i bratu gubernatora Florydy, w ogłoszeniu "ogólnokrajowego zwycięstwa", kiedy stało się jasne, że pokonał McCaina w Nowym Jorku, Kalifornii, Ohio oraz pięciu innych stanach (głównie dzięki poparciu szeregowych członków partii i tzw. religijnej prawicy). McCain zraził do siebie republikanów popularnością wśród demokratów i niezależnych wyborców, oraz nie przemyślanymi atakami na przywódców religijnej prawicy - karnego (i jak się okazuje pamiętliwego) skrzydła ugrupowania. Senator z Arizony (powinniśmy o nim pamiętać w Polsce - był jednym z konsekwentnych zwolenników przyjęcia naszego kraju do NATO) zaczął tracić poparcie, kiedy nie wytrzymując nerwowo, porzucił swoje szlachetne koncepcje i zaczął się zachowywać jak... typowy polityk, przypuszczając osobiste ataki na konkurenta.
Bradley oraz McCain szybko wyciągnęli wnioski ze swoich wtorkowych porażek. Ten pierwszy ostatecznie zrezygnował z prób uzyskania nominacji Partii Demokratycznej, a drugi zawiesił starania o mandat republikanów. Mimo że konwencje obu ugrupowań odbędą się dopiero za cztery miesiące, już dziś wiadomo, iż kandydatami do ostatecznej walki o fotel prezydencki będą George Bush i Albert Gore. Nigdy jeszcze w historii amerykańskich kampanii ostateczne eliminacje nie zakończyły się tak wcześnie.
Bill Bradley, ogłaszając swoją rezygnację, zdecydowanie poparł Alberta Gore'a. Natomiast McCain zapowiedział tylko wstrzymanie starań o nominację na czas nieokreślony. Taka postawa senatora z Arizony wskazuje, że nie zamierza zrezygnować ze swojej krucjaty na rzecz zmiany systemu finansowania kampanii wyborczej, a być może nawet pokusi się o wysunięcie swojej niezależnej kandydatury. Stawia to George'a Busha w gorszej sytuacji.
Gore'owi znacznie łatwiej będzie też wybaczyć zbłąkanym demokratom krótki romans z McCainem, natomiast Bush musi bez antagonizowania tradycyjnego elektoratu Partii Republikańskiej pozyskać rzeszę zwolenników McCaina - zbuntowanych demokratów i wyborców niezależnych. Musi także - co dzięki wpływom jego ojca jest już o wiele łatwiejsze - poprawić stan finansów swojej kampanii po bratobójczej walce z McCainem. Bush powinien się też pozbyć etykietki niezbyt przenikliwego myśliciela i polityka niedoświadczonego na arenie międzynarodowej. Jego doradcy opracowują już turę objazdową. Najprawdopodobniej obejmie ona także Polskę. W końcu nie sposób prowadzić kampanii wyborczej, krytykując osiem lat nieprzerwanego wzrostu gospodarczego, najniższego (od 30 lat) bezrobocia, niskiej inflacji, stworzenia setek tysięcy nowych miejsc pracy i spadającej przestępczości. A wiadomo, że Amerykanie głosują portfelami.
Nie znaczy to, że Al Gore nie ma problemów. Wychowanek elitarnych prywatnych szkół Waszyngtonu przeniósł kwaterę główną swojej kampanii do "rodzinnego" Tennessee. Stara się nieco zdystansować od swojego prześladowanego skandalami sze-fa i sojusznika oraz oddalić zarzuty, że jest typowym przedstawicielem elity władzy. Ale jednocześnie chciałby, aby wyborcy pamiętali o jego zasługach w osiągnięciach administracji Clintona. Czyli - jak mawiają Amerykanie - zjeść ciastko i mieć ciastko.
Zapowiada się więc jedna z najbardziej wyrównanych i najdłuższych batalii o Biały Dom w historii USA. Nie oznacza to jednak, że kampania będzie szczególnie pasjonująca. Zakończenie zimnej wojny i doskonały stan gospodarki sprawiają, że ideologicznej konfrontacji brakuje punktu odniesienia. Stanowiska Busha i Gore'a w wielu dziedzinach są zaskakująco zbieżne. Czasami wydaje się wręcz, że partie zamieniły się miejscami. Z braku wielkich fundamentalnych tematów będzie to wyścig osobowości nowego i poprawionego Gore'a i jeszcze nowszego i wspanialszego Busha. Wyścig napędzany atakami i kontratakami, wielkim spektaklem mediów. Chyba że w ośmiu miesiącach, jakie pozostały kandydatom do wyborów, coś się zdarzy. A tak już nieraz bywało w przeszłości.


Więcej możesz przeczytać w 12/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.