Dziennikarka „Wprost” o pracy w komisji wyborczej. „Było nam zimno, byliśmy niewyobrażalnie zmęczeni”

Dziennikarka „Wprost” o pracy w komisji wyborczej. „Było nam zimno, byliśmy niewyobrażalnie zmęczeni”

Zaplombowana urna wyborcza
Zaplombowana urna wyborcza Źródło:Newspix.pl / PIOTR TWARDYSKO
Skończyliśmy liczyć głosy o godz. 0.30. Jeszcze tylko protokół i do domu, cieszyliśmy się. A to był dopiero początek.

Praca komisji wyborczych to w tych wyborach samorządowych temat gorący prawie, jak wyniki głosowań. Utrudnienia z powodu zmian w ordynacji doprowadziły do tego, że proces liczenia głosów wydłużył się, członkowie nocnych komisji pracowali po 12, a nawet 20 godzin. W obronie obywateli, którzy zgłosili się do pracy przy wyborach stanęły organizacje pozarządowe i publicyści. Byłam w jednej z komisji, miałam okazję zobaczyć to z bliska. Liczyłam głosy w komisji do spraw ustalania wyniku wyborów, czyli w nocnej. Nie chciałabym pracować w firmie, która jest zarządzana tak, jak nasze państwo na odcinku podstaw demokracji.

Było nas siedmioro. Świetnie, że w naszym gronie zalazły się dobrze zorganizowane licealistki, bo to one wpadły na pomysł, jak najsprawniej policzyć głosy skreślone na dwóch rodzajach kartek i dwóch rodzajach płacht, które wysypaliśmy z urny. Ustaliły system segregowania i rozkładania ich na stołach i podłodze i dzięki temu jakoś poszło. Dlaczego jednak nie podpowiedziano nam żadnego systemu liczenia na szkoleniu, które mieliśmy przed wyborami w urzędzie? Dostaliśmy jedynie wydrukowaną ustawę z zasadami naszej pracy i podobno mieliśmy szczęście, bo komisje dzienne nie nie miały szkolenia i nie dostały nawet tego.

Chociaż reprezentowaliśmy w komisji różne komitety wyborcze, nie było między nami niechęci. Przeciwnie, wszyscy zgodnie współpracowaliśmy, żeby jak najszybciej skończyć pracę i wrócić do domów. Tak mógłby pracować nasz Sejm. Jednak nawet najlepsze chęci i najwytrwalsza praca nie wytrzymały w zderzeniu z brakiem przygotowania obywateli przez państwo do pełnionej misji. Skończyliśmy liczyć głosy o godz. 0.30. Wspaniale, cieszyliśmy się, już tylko protokół i koniec. O godz. 2 wiceprzewodniczący naszej komisji zapytał: znad protokołu gdzie jest koperta?

Chodziło o kopertę, w której jakiś wyborca przysłał swoje głosy. Nie policzyliśmy ich, a o istnieniu koperty dowiedzieliśmy się z rubryki protokołu wypełnionej przez komisję dzienną. Rzuciliśmy się do poszukiwań. Koperta powinna być w urnie, tak mówi ustawa, ale nikt jej nie widział. Była tylko taka duża tablica z napisem „Pojemnik na kopertę zwrotną”, która stoi oparta o stół, ale gdzie jest ten pojemnik? Kiedy już cała komisja wyglądała, jakby się miała rozpłakać postanowiłam oderwać jeden bok tablicy z napisem „Pojemnik”.... I okazało się, że w środku jest koperta, a w kopercie dwie płachty i dwie kartki z krzyżykami w stosownych miejscach. Dlaczego nikt nam nie powiedział, że właśnie tak to ma wyglądać? Nie dociekaliśmy długo, bo zrozumieliśmy, że protokół trzeba pisać na nowo.

O godz. 3 żartujemy, że o godz. 0.30 byliśmy naiwni myśląc, że zaraz skończymy. Humory nam wróciły, bo protokół był prawie wypełniony. I wtedy przewodniczący powiedział, co ustalił u informatyka, do którego, co wiedzieliśmy z ustawy, trzeba zanieść nasz protokół, aby wpisać dane z niego do systemu. Otóż informatyk wydrukuje to, co przepisze i dopiero to podpiszemy, jako ostateczny dokument. Starsi członkowie komisji zaczęli przywoływać Stanisława Bareję, a młodsi nerwowo chichotać. Zgoda, wpisywanie danych do systemu ma sens, po co jednak dwa identyczne papiery?

Do informatyka była kolejka, bo inne komisje z naszej sali gimnastycznej przedzielonej na trzy części kotarami też miały swoje protokoły. Licealistki zasnęły na podłodze pod drabinkami gimnastycznymi, nie budziliśmy ich. O godz. 5 przyszedł wiceprzewodniczący naszej komisji, żeby nam powiedzieć, że opuścił na chwilę kolejkę, bo informatykowi skończył się toner w drukarce. I, że ktoś pojechał po nowy. I, że wróci za pół godziny.

Było nam zimno, byliśmy niewyobrażalnie zmęczeni. O godz. 8 do sali gimnastycznej weszli nauczyciele, żeby zaprosić nas na korytarz, bo uczniowie czekają na WF. O godz. 10 nasz blady przewodniczący i jego zastępca siedzieli na ławeczce na korytarzu pod ścianą, a wokół nich chodzili, przepychali się i przekomarzali licealiści ze szkoły, w której jeszcze tej nocy był lokal wyborczy. Na ławeczce obok siedzieli przedstawiciele pozostałych komisji. Worki z filarami demokracji, czyli z głosami wyborców położyli w nogach. Czekali na przedstawiciela okręgowej komisji wyborczej, który miał te worki odebrać. Przedstawicielki sąsiedniej komisji nie wytrzymały, załadowały worki do wypożyczonego od ochroniarzy wózka, wrzuciły do samochodu i same zawiozły do urzędu. Koordynujący przez telefon wybory urzędnik kazał jednak czekać, więc przewodniczący i wiceprzewodniczący naszej komisji czekali. Nie wiem, o której dotarli do domów.

Podzielenie komisji wyborczych na dzienną i nocną spotkało się z krytyką, że to zła zmiana w ordynacji, bo komisje przekazywały sobie protokoły i karty do głosowania po kilka godzin, co wydłużyło ich pracę. Nie zgadzam się z tą krytyką. Nie byłoby tego bałaganu, gdyby obywatele, którzy poszli pracować przy głosowaniu zostali do tego dobrze przygotowani. Wybory, w których liczy się każdy głos to nie zamiatanie chodników, nie wystarczy wręczyć ludziom mioteł. Myślałam, że w tak ważnym wydarzeniu przygotowany i zaplanowany jest każdy szczegół, a okazało się, że jak wszędzie, tak i tu woła się „hura” i biegnie do przodu. Aż skończy się toner.