„Na ekranie odbija się dzisiaj Ameryka”. „Green Book” to część większej fali

„Na ekranie odbija się dzisiaj Ameryka”. „Green Book” to część większej fali

Green Book
Green Book Źródło:M2Films
Amerykańska akademia dostrzegła jeden z najważniejszych nurtów współczesnego kina. „Green Book” i nagrodzone za scenariusz „Czarne bractwo. BlacKkKlansman” Spike’a Lee są mocnymi głos w dyskusji o miejscu Afroamerykanów w amerykańskim społeczeństwie.

„Bogaci biali płacą mi, gdy chcą się poczuć kulturalni. Ale kiedy tylko schodzę ze sceny, znów jestem dla nich tylko murzynem. To jest ich prawdziwa kultura” – mówi grany przez nagrodzonego Oscarem Mahershalę Aliego czarnoskóry muzyk, doktor Donald Shirley, w „Green Booku”, najlepszym, zdaniem członków Akademii, filmie roku. Wirtuoz fortepianu planuje trasę po rasistowskim Południu. „Midwest, Kentucky, Karolina Północna, Tennessee, Mississipi” – wymienia kolejne stany, a każda z tych nazw dla Afroamerykanina brzmi jak kolejne sto lat odsiadki dorzucone do wyroku śmierci. Artysta potrzebuje szofera i ochroniarza w jednym.

„Mam doświadczenie w public relations” – określa swoje kwalifikacje Tony „Lip” Montana (świetny Viggo Mortensen). Pracował po nocnych klubach Nowego Jorku. Właściwie ćwiczył jedną strategię komunikacyjną: dać awanturnikowi w mordę. Nieodrodne dziecko małej Italii, prymityw i rasista. Prostak, co zalegnie przed telewizorem drapiąc się po brzuchu wystającym między białymi slipami a brudnym podkoszulkiem. Ale nie da mu się odmówić knajackiego uroku, szczerości, bezpośredniości.

Jest rok 1962. Życie zamyka tę nieoczywistą parę w jednym samochodzie na długie godziny podróży po interiorze. Peter Farrelly bez krztyny nachalności pokazuje, jak topnieje mur obopólnej pogardy między wysublimowanym, wręcz pretensjonalnym w swoim dystyngowaniu, artystą-intelektualistą a prostym, ale szlachetnym brutalem. Jak rodzi się ich wzajemny szacunek. Donald nauczy Tony’ego, że wrażliwość nie jest słabością. Tony Donalda – radości życia, prostych przyjemności, walki o swoje. Film mija niepostrzeżenie. Ale między błyskotliwymi żartami kryje się tu opowieść pełna goryczy. Bo „Green Book” jest także bolesną i bezkompromisową wiwisekcją rasizmu w USA. Przypomnieniem, że nie wystarczy ustawowo znieść niewolnictwo. Trzeba je jeszcze wyplenić z serca. A jak udowadniają reżyserzy: ten zabieg się nie udał. A dziś społeczeństwo Stanów Zjednoczonych zmierza w dokładnie odwrotnym kierunku.

I właśnie w tej atmosferze trumpowskiej Ameryki rozliczenia z rasizmem stały się jednym z najważniejszych nurtów kina. I nie jest to nisza „zbuntowanych czarnych”. Wracając do lat 50. i 60. artyści odtwarzają na ekranie rzeczywistość, która na każdym kroku krzyczy Afroamerykanom w twarz: „Jesteś gorszy”. Tytułowa „Green Book” z filmu Farrelly’ego to książka z adresami knajp i hoteli, które – w odróżnieniu od „normalnych” lokali – obsługują czarnoskórych. Wybitny muzyk odwiedza sklepy, w których garnitury może przymierzyć jego szofer, ale on już nie. Przejeżdża przez miasta, po których „kolorowi” nie mogą poruszać się po zmerzchu. W rezydencjach milionerów gra koncerty, ale nie może skorzystać w ich domach z łazienki, a w klubach, w których daje występy, nie wolno mu usiąść przy stole i zjeść kolacji.

Podobnie było w opartych na faktach „Ukrytych działaniach” Theodore’a Melphy’ego o czarnoskórych matematyczkach pracujących przy programie kosmicznym NASA, w „Suburbiconie” George’a Clooneya zainspirowanym listami protestacyjnymi białych mieszkańców przedmieść przeciwko sąsiadom Afroamerykanom, w „Płotach” Denzela Washingtona, w których nietolerancja łamie biografie dwóch generacji z jednej rodziny z Pittsburgha. Biały bohater „Loving” Jeffa Nicholsa zaś od 1958 przez ponad dekadę toczył batalię sądową, aby wbrew zakazowi międzyrasowych małżeństw stanu Virginii móc żyć z ukochaną partnerką.

Ale to nie są wyłącznie filmy o przeszłości. – W „Czarnym Bractwie. BlacKkKlansman” nie opowiadam tylko o latach 70, ale i o współczesności – mówił Spike Lee, laureat Oscara za najlepszy scenariusz oryginalny. – Po wydarzeniach w Charlottesvile czułem, że muszę opowiedzieć, jak na własnej ziemi wyhodowaliśmy obrzydliwy rasowy terroryzm. A skurwysyn u władzy nawet nie jest w stanie publicznie go potępić.

Do policji w Colorado Springs rekrutuje się tu pierwszy czarnoskóry policjant. Razem z kolegą, Żydem, zajmie się sprawą, która dotychczas żadnego z funkcjonariuszy nie zainteresowała: działanością nielegalnych struktur Ku-Klux-Klanu. Podobnie jak Peter Farrelly w „Green Booku”, Spike Lee w „BlacKkKlansmanie. Czarnym bractwie” (tak, znów prawdziwa historia) tworzy spektakularną komedię płynącą w rytmie muzyki i błyskotliwych żartów. Ale nagle śmiech zamiera w gardle. Powodzenie śledztwa afroamerykańskiego funkcjonariusza niewiele tu daje. Rasistowskie organizacje kryją politycy i szefowie z policyjnej centrali, a wyniki dochodzenia mogą trafić najwyżej do archiwum. A w pewnym momencie reżyser wmontowuje do filmu autentyczne zdjęcia z 2017 roku z Charlottesville, gdzie w zamieszkach antyrasistowskich zginęła kobieta, a kilkanaście osób zostało rannych.

Na ekranie odbija się dzisiaj Ameryka, dla której wybór Trumpa stał się kubłem zimnej wody. Sygnałem, że najwyższy czas obudzić się z letargu i zacząć uczciwą rozmowę. Zarówno o historii, jak i współczesności.

Czytaj też:
Bękarty Ku Klux Klanu
Czytaj też:
Oscary 2019. „Green Book” najlepszym filmem. Kryje się za nim niezwykła historia!

Całość dostępna jest w 7/2019 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.