Prof. Simon dla „Wprost”: Europejskie państwo nie może tak funkcjonować

Prof. Simon dla „Wprost”: Europejskie państwo nie może tak funkcjonować

Krzysztof Simon
Krzysztof SimonŹródło:X-news
Możemy nie nosić maseczek, tylko gdzie będziemy hospitalizować chorych? Powoli zapełniają się nam szpitale. Najtrudniejsza sytuacja jest z personelem. Wybory prezydenckie? Jestem przeciwnikiem wszelkich działań, które mogą narazić na ryzyko ludzkie życie i zdrowie – prof. Krzysztof Simon szczerze o leczeniu w Polsce COVID-19, polskiej służbie zdrowia i wyborach.

Jak leczy się dziś w polskich szpitalach chorych na COVID-19?

Większość zakażonych jest bezobjawowa: powinni być odizolowani w warunkach domowych lub w izolatorium do czasu uzyskania dwukrotnie ujemnego wyniku w kierunki zakażenia SARS-CoV-2, by nie zakażali innych. Część osób ma niewielkie objawy, takie jak gorączka, kaszel – powinni także być izolowani, nie wymagają specjalnego leczenia, poza objawowym.

Kolejna grupa to chorzy wymagający przyjęcia do szpitala. W zależności od stopnia zaawansowania choroby podajemy leki objawowe i potencjalnie przyczynowe. Mówię: „potencjalnie”, ponieważ na dziś nie ma przyczynowego leku, który jednoznacznie eliminuje wirusa.

Na początkowym etapie podajemy leki stosowane w leczeniu HIV, w połączeniu z rybawiryną lub chlorochiną. Nie ma jeszcze jednoznacznych wyników, mamy jednak wrażenie, że takie leczenie działa, zmniejsza ryzyko przejścia choroby w cięższy etap. Często dodajemy też leki przeciwgrypowe, antybiotyki, środki przeciwkrzepliwe.

Z leków przeciwwirusowych korzystnym działaniem wyróżnia się remdesivir, choć według mnie podajemy go nieco na zbyt późnym etapie. Niedawno pojawiły się dane z USA potwierdzające, że dzięki jego stosowaniu zmniejsza się odsetek osób, które przechodzą w bardziej zaawansowane etapy choroby. Jeśli dochodzi do niewydolności krążeniowo-oddechowej, pacjent musi być na intensywnej terapii, włączamy m.in. leki hamujące wysiew cytokin, by nie doszło do uszkodzenia innych narządów.

Leczenie jest skomplikowane, wymaga dużej wprawy, doświadczenia i umiejętności doboru leków. Czekamy na super przełomowy lek, do tej pory go nie ma. Muszą pojawić się szczepionki: to zahamuje progresję epidemii.

Minister Łukasz Szumowski powiedział, że będziemy nosić maseczki, dopóki nie będzie szczepionki przeciw COVID-19 i większość osób się nie zaszczepi. Według pana to realny scenariusz?

Niezależnie od moich krytycznych opinii co do rzeczywistego stanu przygotowania państwa do epidemii oraz pomysłów z wyborami – do których odnoszę się bardzo krytycznie – mam pozytywne zdanie co do metod hamowania szerzenia się epidemii w Polsce.

Popieram większość restrykcji, choć zdarzały się niepotrzebne popisy policji czy zakazy wejścia do lasu. Jednak takie zalecenia, jak social distance i noszenie masek w przestrzeni publicznyej są konieczne.

Minister najpierw mówił, że maseczki są niepotrzebne, przed niczym nie chronią. Teraz są obowiązkowe.

Gdy przypadków zachorowań było niewiele, noszenie maseczek nie miało sensu. Dziś jest to konieczne, dzięki temu przyhamowaliśmy epidemię. W wielu krajach jednak liczba przypadków zachorowań rosła, a potem zaczęła spadać; u nas od pewnego czasu utrzymuje się mniej więcej na tym samym poziomie 300-500 przypadków.

Nie opanowaliśmy jeszcze epidemii. Powoli chorzy zapełniają nam szpitale. Nie leżą dwa, trzy dni, tylko dwa, cztery, a nawet sześć tygodni, jeśli są na OIOM. To stopniowo blokuje szpitale.

Czyli konieczne będą maseczki, aż pojawi się szczepionka?

Możemy nie nosić maseczek; tylko gdzie będziemy wtedy hospitalizować chorych?

Nie ma szans, że wirus osłabnie?

Jest. Wirus SARS nagle stał się mniej agresywny i problem się skończył. Podobnie może się stać z SARS-CoV-2. Najgorzej, jeśli w tym samym mechanizmie mutacji on się gwałtownie zezłośliwi. Mogą też pojawić się różne szczepy, mutacje, jedne będą bardziej agresywne, inne mniej; podobnie jak w przypadku grypy. Wtedy będzie problem ze szczepionką. Możemy liczyć na pojawienie się odporności zbiorowej, jednak musiałoby zakazić się 50-60 proc. populacji.

Obecnie jest już testowanych kilka szczepionek, a prace toczą się na ponad stu. Jednak stworzenie szczepionki zwykle trwa lata; w przypadku kiły, boreliozy czy AIDS do dziś ich nie ma, a przecież kiłę znano już w średniowieczu. Dlatego nie ma wyboru: albo chodzimy w maseczkach, albo ryzykujemy zakażenie.

Czy na to „luzowanie” obostrzeń w Polsce nie jest za wcześnie? Otwiera się m.in. galerie, przedszkola.

Należy to robić bardzo ostrożnie. Od początku byłem przeciwnikiem zamykania małych sklepów, do których przychodziło kilku klientów dziennie. To była niepotrzebna przesada. Osoby starsze oraz mające współchorobowość powinny pozostać w domu, maksymalnie ograniczyć kontakty, ponieważ zakażenie może dla nich oznaczać zgon.

Pozostali muszą pracować, bo inaczej padniemy gospodarczo. I tu rozumiem posunięcia rządu, popieram stopniowe, ostrożne otwieranie. Ale nie gwałtowne, bo nie wiemy, ilu jest zakażonych.

W żadnym kraju nie wiadomo, jak wielu jest zakażonych.

To prawda, jednak w Polsce nadal wykonuje się bardzo mało testów; właściwie tylko u osób mających objawy. Powinno się wykonywać zdecydowanie więcej testów, praktycznie wszystkim osobom przyjmowanym do szpitali, przebywającym w domach opieki, a także personelowi medycznemu. Rozbawiła mnie i jednocześnie zasmuciła informacja, że Ministerstwo Zdrowia wydało kolejne mało zrozumiałe merytorycznie rozporządzenie, które zakazuje pracy w innych ośrodkach lekarzom, pielęgniarkom i innym pracownikom służby zdrowia pracującym w szpitalach zakaźnych epidemicznych.

Ten, kto wymyślił taki przepis, kompletnie nie rozumie, jak funkcjonuje polska służba zdrowia! Mamy ogromne niedobory kadrowe, prawie wszyscy lekarze, pielęgniarki i pozostały personel pracują w kilku miejscach (przychodnie, poradnie, gabinety konsultacyjne, własne inicjatywy gospodarcze), i ten fakt jest znany od lat. Ktoś zatrudniony u nas na oddziale na pół czy jedną czwartą etatu, będący ważnym elementem zespołu, ma w myśl tego rozporządzenia porzucić pracę np. w poradni hepatologicznej, zakaźnej czy HIV/AIDS? Albo alternatywnie porzucić pracę na naszym oddziale? To kto wtedy będzie przyjmował?!

Mniejsze szpitale będą miały ogromne kłopoty z funkcjonowaniem, w tym obsadzeniem dyżurów. Ponadto część lekarzy zajmująca się pacjentami z COVID-19 nie pracuje w szpitalach przeciwepidemicznych. W myśl tego rozporządzenia oni nadal mogą pracować w innych jednostkach, dochodzi do absurdów organizacyjnych. Całkowicie zgadam się ze stanowiskiem Naczelnej Rady Lekarskiej i Rzecznika Praw Obywatelskich, które jednoznacznie zmiażdżyło merytorycznie to rozporządzenie.

Pomysł zakazu pracy w innych placówkach jest tłumaczony unikaniem w ten sposób szerzenia się COVID-19.
Ten problem można stosunkowo łatwo rozwiązać dzięki większej liczbie testów, wykonywanych systematycznie, np. co tydzień u pracowników służby zdrowia, szczególnie tych, który pracują z pacjentami z COVID-19.

A jak ocenia pan szwedzki model walki z epidemią?

Nasza służba zdrowia by tego nie wytrzymała. Uważam, że generalnie jeśli chodzi o sposób walki z epidemią, to idziemy dobrą drogą, gdyby wyeliminować z polskiej ze służby zdrowia jej koszmarne uzależnienie od doraźnej polityki. Restrykcje są, stopniowo trzeba je luzować. To trudne decyzje dla każdej ekipy, która kieruje państwem. Z jednej strony trzeba utrzymać ludzi w pewnym komforcie, a z drugiej zabezpieczyć ich zdrowie i życie.

Zachęcam do noszenia masek, częstego mycia i dezynfekcji rąk. Bo w razie zakażenia pacjenci trafiają do szpitali, gdzie problemem jest nie tylko sprzęt. Sprzętu jest więcej, został dokupiony. Nie ma go jednak komu obsługiwać.

Podczas tej epidemii widać wielu wspaniałych lekarzy, często bohaterów. Ale są też tacy, którzy poszli na zwolnienia lekarskie.

Mówi pani: „bohaterowie”. Nie używałbym takiego słowa. To są przyzwoici, solidnie pracujący specjaliści, którzy zajmują się leczeniem. Uważam, że nie jesteśmy bohaterami; wykonujemy swój zawód, dla niektórych z nas jest on również pasją.

W każdej grupie zawodowej są też jednak ludzie niskich czynów, niskiej moralności, niskiej etyki i marnej wiedzy. Z tym spotykamy się codziennie.

Nasz szpital jest tzw. szpitalem jednoimiennym. Przywożeni są do nas wszyscy pacjenci, którzy mają gorączkę (często tylko gorączkę!) i duszność. To są objawy wielu chorób. W ciągu dwóch dni mieliśmy dwie osoby z krwawieniem do jamy opłucnowej. Jeden z chorych miał odłamek po eksplozji wbity do tętnicy, a został do nas przywożony jako chory na COVID! Czy można sobie wyobrazić większą bezmyślność?

Inna pacjentka miała nowotwór i krwotok z przewodu pokarmowego. Umarła, bo nie miała na czas udzielonej pomocy. Przywieziono ją do nas, a przecież jej problemem nie był koronawirus! Pijak spod dworca też jest do nas przewożony, bo ma gorączkę, prawdopodobnie z powodu alkoholowego zapalenia wątroby. To jest oburzające! Młoda kobieta, która gorączkuje, może mieć infekcję z dróg moczowych, a też jest od razu przywożona do nas.

Rośnie liczba osób, które są przywożone pod byle pretekstem. Tak jest codziennie; bez refleksji, że przyczyną ich złego stanu zdrowia może być inna choroba. A z drugiej strony, jak już wykluczymy COVID, to niektóre szpitale wiele robią, by nie przyjmować od nas pacjentów.

Czemu nie chcą przyjmować?

Nie wiem. Może boją się zakażenia, którego ci pacjenci akurat na tę chwilę nie mają?

Epidemia COVID-19 to najtrudniejsze pana doświadczenie zawodowe?

Zaczynałem pracę, gdy szalało wirusowe zapalenie wątroby typu B. Nie było miesiąca, by w klinice nie umierało kilka młodych osób z powodu ostrej niewydolności wątroby. Przeżywała jedna osoba na trzydzieści w takim stanie. Często były to młode kobiety. Nie było wtedy dobrych leków, możliwości przeszczepienia wątroby, dlatego umierały. Teraz mamy konsekwencje zapaleń wątroby typu B i C: marskość wątroby, rak wątroby, HIV zakażenia szpitalne florą lekopoorną, a z drugiej strony pojawił się COVID-19.

To trudna sytuacja, jednak kilka lat temu mieliśmy dużo gorszą: było ryzyko przeniesienia na teren Polski wirusa Ebola, gdzie śmiertelność wynosiła 50 proc.

Boi się pan zakażenia SARS-CoV-2?

To moje ryzyko zawodowe, moja praca. Kieruję się dobrem pacjenta, przekazuję swoje umiejętności, kieruję bardzo dobrym zespołem. Jestem tak zaprogramowany – w znaczeniu etyczno-moralnym – by pomagać ludziom.

Idąc każdego dnia do szpitala, myśli pan o ryzyku?

Przestrzegamy wszystkich procedur, żeby do tego nie doszło.

Mamy w szpitalu pacjentów – personel z niektórych domów pomocy społecznej, gdzie kazano im bez zabezpieczenia udzielać pomocy; nie było strojów ochronnych, masek. Udzielały pomocy, niestety, same się zakaziły. Na szczęście żyją.

Dziś stan zabezpieczenia jest lepszy?

Zmienny. Początkowo to była katastrofa. Udało się ja poprawić sytuację dzięki ogromnemu wysiłkowi dyrekcji, wojewody i marszałka województwa dolnoślaskiego. Pomagało też wiele osób prywatnych. Jeśli chodzi o stan zabezpieczenia, to ciągle jest on na granicy. Koszty zabezpieczeń są wysokie. Jednak konieczna jest stała, daleko posunięta ochrona osobista, jeśli mamy przeżyć i nadal udzielać pomocy.

Największy problem dziś to?

Niedobory personelu. W Polsce od wielu lat brakuje lekarzy i pielęgniarek, ale w ostatnich latach problem się nasila. Pielęgniarki kończą studia i wyjeżdżają na Zachód, gdzie mają 2-3 razy wyższe pensje. Młodzi lekarze wyjeżdżają, większość studentów deklaruje, że wyjedzie.

To jest tragedia tego państwa. Może ktoś wreszcie zastanowiłby się, dlaczego tak jest? Ważne są nie tylko sprawy finansowe, często nie odpowiada im to, co się dzieje w kraju.

A z drugiej strony: dlaczego Polska nie importuje lekarzy i pielęgniarek z krajów biedniejszych, np. z Ukrainy, Syrii, skoro naszych nie potrafimy zatrzymać? Obecnie tylko 10 proc. pielęgniarek jest poniżej 35. roku życia. A przecież to one muszą opiekować się pacjentami, często po 100 kg, z nietrzymaniem moczu, stolca. Jak ma to robić 60-letnia pielęgniarka?

Brakuje też specjalistów chorób zakaźnych. Gdy do 2012 r. byłem prezesem Polskiego Towarzystwa Epidemiologów i Chorób Zakaźnych, było nas 1300, obecnie – 660. Od wielu lat mówimy, że jest to dyscyplina deficytowa, trzeba zachęcić do niej studentów. Objawy wielu chorób zakaźnych to biegunki, wymioty, gorączka; jest ryzyko zakażenia. To mało „atrakcyjna” praca. Zawsze „bardziej atrakcyjna” była np. dermatologia, okulistyka, kardiologia inwazyjna. Nikt nic z tym nie robił. Dziś są efekty.

Polskie Towarzystwo Epidemiologów i Lekarzy Chorób Zakaźnych przygotowało na zlecenie Senatu opinię w sprawie wyborów prezydenckich. Wybory korespondencyjne mogą się odbyć, biorąc pod uwagę bezpieczeństwo ludzi?

Jestem zwolennikiem równych, wolnych, demokratycznych wyborów, zawsze w nich uczestniczę. Jestem też przeciwnikiem wszelkich działań, które mogą narazić na ryzyko ludzkie życie i zdrowie. Obecnie mamy epidemię. Nie jest to epidemia unicestwiająca całe narody, ale dezorganizuje funkcjonowanie całego świata. Oprócz niepokoju o swoje zdrowie i bliskich, ludzie mają gigantyczne problemy z pracą, z utrzymaniem się.

Niedawno, pierwszy raz od dwóch miesięcy robiłem zakupy: ceny bardzo wzrosły. Do tego nie ma żadnej kampanii wyborczej, część osób mieszkających zagranicą jest wyłączona z głosowania. Jak w takim przypadku można mówić o uczciwych i równych wyborach?

Znowu dążymy do kompromitacji na arenie międzynarodowej, a przecież jest kilka państw, które się z tego się ucieszą. W wielu krajach zrezygnowano z wyborów z powodu epidemii, także w niektórych krajach afrykańskich, które zwykle nie są przykładem nadmiaru demokracji. Zrezygnowano z Igrzysk Olimpijskich. Można się dogadać i wszystko zmienić, kierując się nadrzędnym interesem Polaków, a nie kostycznie upierać się przy jednym terminie wyborów. Jako przeciętny obywatel nie jestem w stanie tego zrozumieć.

W USA do wyborów korespondencyjnych przygotowano się przez kilka lat, a i tak do tej pory Amerykanie mają problem z liczeniem głosów. U nas chce się to zrobić w kilka tygodni. Europejskie państwo nie może tak funkcjonować. A w każdym razie nie państwo, o którym marzyłem, i w którym chcę żyć.

Istnieje ryzyko zakażenia w czasie głosowania korespondencyjnego?

Karty nie gwarantują idealnego zabezpieczenia przed możliwością zakażenia się. Zgodnie z danymi światowymi, koronawirus może przetrwać na powierzchniach typu papier powyżej 24 godzin. Poza tym ktoś musi dostarczyć karty do głosowania. Można powiedzieć: listy są dziś dostarczane. To prawda, ale i w tym przypadku też istnieje pewne ryzyko zakażenia się, szczególnie w okresie epidemii. Nie znaczy to, że w przyszłości takiego ryzyka nie będzie.

Jestem jednak lekarzem, a jako lekarz mam zadanie walczyć o życie. O każde życie. Nawet jeśli jedna osoba umrze, zakażona w konsekwencji głosowania, to znaczy, że ktoś podjął decyzję, by tę osobę wyeliminować. Kto poniesie za to konsekwencje?

Prof. Krzysztof Simon jest kierownikiem Kliniki Chorób Zakaźnych i Hepatologii, ordynatorem I Oddziału Zakaźnego Klinicznego Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego we Wrocławiu.