Wysłał do kuchni 3 mln kobiet. Obiecuje im karierę

Wysłał do kuchni 3 mln kobiet. Obiecuje im karierę

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rick Goings (fot. mat. prasowe) 
Do Polski wpadł tylko na jeden dzień. Swój prywatny odrzutowiec zostawił na modlińskim lotnisku i z całą świtą odjechał do hotelu pod Warszawą, gdzie jeszcze kilka tygodni temu bawili się Kwaśniewscy. Kolejna koronowana głowa odwiedziła nasz kraj? Nie, nad Wisłę przyleciał Rick Goings – światowy guru sprzedaży bezpośredniej.
Coroczny gość Forum Ekonomicznego w Davos, odznaczony Legią Honorową przez Sarkozy’ego i Orderem Marco Polo przez chińskich oficjeli. W Polsce zjadł dobrą kolację, cyknął kilka zdjęć i rozdał swoim pracownikom parę drogich prezentów na zachętę. Zrobił to z wielką pompą, jak zwykle zresztą. Na scenie czuje się jak gwiazda rocka mimo tego, że niedługo skończy 70 lat. Przez wiele lat stał na czele Avon, znanego dystrybutora kosmetyków, a od 1992 r. jest szefem Tupperware – amerykańskiego producenta sprzętu kuchennego, którego wartość na nowojorskiej giełdzie jest wyceniana na ponad 3 mld dolarów. Firma zatrudnia konsultantki na całym świecie, które handlują produktami Tupperware w ramach klasycznego modelu sprzedaży bezpośredniej. Goings przekonuje, że sprzedawanie plastikowych naczyń może zbawić świat. To właśnie dzięki nim kilka Polek już zostało milionerkami.

Szymon Krawiec: Ile zatrudnia pan osób?

Prawie 3 miliony.

Tylko kobiety?

Praktycznie tak.

I jakie to uczucie – być szefem 3 milionów kobiet?

Świetne. Myślę, że już teraz rozumiem je jak nikt inny. Jestem jak Mel Gibson z filmu "Czego pragną kobiety". Główny bohater chciał tak dobrze poznać swoje klientki, że przymierzał rajstopy, malował usta szminką, depilował nogi woskiem.

Pan też maluje się przed lustrem, żeby zrozumieć jak to jest być kobietą?

Tak daleko się jeszcze nie posunąłem, ale myślę, że już dobrze wiem jak działa kobiecy mózg. Jest jak bezprzewodowy internet – możemy otwierać kilka stron naraz, a dodatkowo sprawdzać pocztę, rozmawiać na czacie, grać w gry. Kobiety od samego początku mogły opiekować się dziećmi, przygotowywać posiłek, dbać o ognisko domowe. Mężczyzna miał tylko jedno w głowie – znaleźć, namierzyć i zastrzelić.

Ale chyba trochę się zmieniło od czasu epoki kamienia łupanego. Kobiety chcą dorównywać mężczyznom. Zarabiać tak jak oni, pracować tam, gdzie oni.

I my to im ułatwiamy.

Dając kilka plastikowych naczyń do sprzedania?

Na tegorocznym szczycie w Davos nazwano to zjawisko "efektem Tupperware". Przebiega w kilku etapach. Na początku finansujemy kobietę, która jest gotowa do pracy dla nas. Dajemy jej podstawowy zestaw kuchenny Tupperware i uczymy jak go skutecznie sprzedać. Dzięki temu konsultantka odnosi pierwsze handlowe sukcesy, zarabia pieniądze, a to chyba najważniejsze. Jeżeli ma swoją własną gotówkę, zyskuje uznanie w rodzinie, staje się niezależna od męża. Chyba wszystkim zależy właśnie na tym, żeby dużo zarabiać.

Zależy co to znaczy dużo.

Wszystko w rękach kobiet. Podczas normalnego spotkania Tupperware w Polsce, na które zapraszamy znajomych i krewnych, z reguły sprzedaje się produkty o łącznej wartości 600 zł. Konsultantka zgarnia z tej kwoty 25 proc. prowizji, więc do jej kieszeni średnio trafia ok. 150 zł. Od niej zależy, czy potraktuje pracę dla Tupperware jako zajęcie dodatkowe i w tygodniu zorganizuje jedno spotkanie. Może też rozkręcić swój własny biznes, sprzedając Tupperware codziennie. Wtedy można zarobić fortunę.

Gdyby tak było, mielibyśmy w Polsce milionerki Tupperware.

Nie znam jeszcze takiego państwa, w którym działa Tupperware, a nie ma tam milionerki. Wszyscy mówią, że taka Indonezja to biedny kraj. Żyje tam prawie 240 milionów ludzi, z czego połowa nadal żyje za 2 dolary dziennie. Pracuje tam dla nas 160 tysięcy kobiet, z czego przynajmniej 10 zarabia ponad 30 tys. zł miesięcznie. One są tam miliarderkami, a nie milionerkami.

I co robią z tymi pieniędzmi? Budują pałace, kupują drogie samochody, wysyłają rodzinę do Europy?

Właśnie nie. One nie zachowują się jak rosyjscy oligarchowie, którzy kupują kluby piłkarskie i jachty. One tymi pieniędzmi się po prostu dzielą. To jest czysta filantropia. W niektórych azjatyckich albo afrykańskich krajach cała wioska potrafi wyżyć z sukcesu jednej kobiety, która wie jak sprzedawać nasze produkty.

Naprawdę wierzy pan w to, że plastik może zbawić świat?

Ważne jest to, żeby działać od środka, a nie wysyłać kontenery zboża do Somalii, żeby przemielili je lokalni watażkowie. Jeżeli jedna kobieta zobaczy, że ta druga odnosi sukces, to też będzie się chciała szkolić i zarabiać na siebie. Niedawno przeprowadziliśmy badania w Meksyku, gdzie pracuje dla nas 650 tysięcy kobiet. 91 proc. z nich powiedziało, że Tupperware odmieniło ich życie. Dzięki pracy dla nas 70 proc. z nich było stać na własny telefon i komputer, a połowa z nich przyznała, że awansowała społecznie do klasy średniej. Nasz model biznesowy ma pozytywny wpływ na życie kobiet i dzieci. Na pewno zmienia ich świat na lepsze. Bez względu na kraj i kulturę kobiety na całym świecie pragną jednego. Chcą dawać coś od siebie, chcą być lepiej postrzegane, chcą zmieniać swój status społeczny.

Chcą awansować społecznie, a wy nazywacie je gospodyniami domowymi. Najchętniej wysłalibyście wszystkie z powrotem do kuchni.

Ale o to przecież zawsze chodziło w naszej firmie. To nasze początki. W powojennych latach Amerykanki spotykały się w kuchni na ploteczki i oglądanie pojemników Tupperware. To była i jest amerykańska tradycja. W każdym domu w USA znajdziemy coś z Tupperware, bo to amerykański sentyment. Teraz świat się zmienił, ale rola matki i gospodyni domowej wciąż jest niesamowita. Nie ma w tym przecież niczego złego.

A sława, kariera, władza? Tego już kobiety nie potrzebują?

Kiedy pytam kobiety czy wolą wychowywać dzieci, czy robić karierę, z reguły odpowiadają – chcę robić obie rzeczy naraz. I my właśnie dajemy taką możliwość. Dajemy narzędzia i środki na rozwój, a później to już kobiety decydują, co będą chciały z nimi zrobić. Jeżeli naprawdę potraktują to jak własny biznes, mogą wspinać się po szczeblach, awansować i zostać menedżerkami.

A od czego taki awans zależy?

W czasach zimnej wojny służyłem na niszczycielu okrętów podwodnych, więc znam całą strukturę stopni wojskowych. W Tupperware jest podobnie. Zaczynamy od konsultantki, później możemy awansować na menadżera grupy, a ten z kolei może zostać mianowany dyrektorem regiou. Żeby dostać awans trzeba mieć dobre wyniki sprzedażowe, a przy okazji nakłonić kilka osób do pracy dla Tupperware.

Jeżeli jestem żołnierzem, nie dostaję awansu za to, że namówię kilku kolegów do munduru. Awansuję, bo mam wyniki. Wasz sposób przypomina trochę piramidę finansową. Konsultanci pracują na menadżerów, a tamci na dyrektorów.

To nie jest piramida finansowa, bo nie ma tam żadnej presji. Można zarabiać organizując spotkania i sprzedając produkty, a można też bez przymusu przekonać kogoś do pracy dla Tupperware. Jednak tylko wtedy, kiedy jesteśmy pewni, że ta osoba ma talent do sprzedaży. Tupperware to nie Amway czy inni naciągacze, którzy każą na pierwszym spotkaniu zachęcić 10 osób do podjęcia pracy. Jesteśmy uczciwą firmą, która o wiele więcej ma wspólnego z Apple niż piramidą finansową.

Z Apple?

Apple to nie firma - to system. Co sprawiło, że odnieśli sukces? Na początku byli producentem komputerów, a później konsekwentnie wprowadzali nowe rodzaje sprzętu. Pojawił się iPod z iTunes. Później iPhone, iPad i na tym pewnie nie koniec. Podobnie jest u nas. Kiedy kilkanaście lat temu dołączyłem do firmy, 96 proc. naszych produktów była związana z przechowywaniem żywności. Teraz ten segment stanowi tylko 25 proc., a poza pojemnikami próżniowymi mamy w ofercie sztućce, urządzenia kuchenne, garnki i wiele innych.

Co w tym zaskakującego? Jest dużo firm, które zaczyna od sztandarowego produktu, a później poszerzają ofertę. To ma być recepta na sukces?

Produkty Apple tak dobrze się sprzedają dzięki jakości i prezentacji. Tego doświadczymy w Apple Store, gdzie możemy wszystkiego dotknąć i przetestować. Poza tym o sukcesie firmy zadecydowali właśnie fani marki. Kiedy w 2000 r. spotkałem się z jednym z menedżerów Tupperware każdy z nas dostał po nowych iPodzie. Poza tym udzielił nam krótkiej lekcji jak należy go używać, skąd pobierać muzykę i w jakie akcesoria warto się dodatkowo wyposażyć. On nas po prostu tym produktem zaraził. Podobnie jest w przypadku Tupperware. Produkty demonstrujemy podczas party Tupperware organizowanych w domach naszych konsultantów. Uczestnicy mogą na żywo sprawdzić jakość produktów – gotować w naszych garnkach, kroić warzywa naszymi nożami, a ugotowane potrawy wynieść do domu w naszych pojemnikach. Co półtorej sekundy gdzieś na świecie odbywa się Party Tupperware, nasze produkty sprzedaje prawie 3 miliony konsultantek i jesteśmy sprytniejsi nawet od Apple’a.

Jak można być sprytniejszym od najdroższej firmy wszech czasów?

Największym wydatkiem Apple’a są opłaty za czynsz, który musi płacić każdy Apple Store. My czynszu nie płacimy, bo sprzedajemy nasze produkty w domach konsultantek. Poza tym nie wydajemy ani grosza na reklamę, kiedy Apple wydaje na ten cel miliardy rocznie. Pieniądze, które powinniśmy wydać na czynsz albo promocję trafiają do naszych sprzedawców w formie przeróżnych premii. Z każdego zarobionego przez nas dolara, połowa jest przeznaczana na prezenty motywujące naszych konsultantów. Fundujemy im egzotyczne wycieczki, wartościowe upominki, samochody. W samej Europie rozdaliśmy już 12 tys. nowych aut.

I co, pomogło? Kobiety sprzedają więcej mając w perspektywie wyjazd na Majorkę albo sportowy samochód?

Jasne, że tak. Właśnie wróciłem z Hamburga, gdzie obchodziliśmy 50 rocznicę działalności Tupperware w Niemczech. W tym roku sprzedaż naszych produktów zwiększyła się tam o 10 proc. W Polsce mamy 28 punktów dystrybucyjnych naszych produktów, a przez następne 4 lata chcemy tę liczbę zwiększyć do 40 punktów. Z roku na rok mamy tutaj więcej konsultantów, sprzedajemy większą liczbę produktów i zwiększamy udziały w rynku sprzedaży bezpośredniej wartym ponad 2,5 miliarda zł.

Jak to możliwe? Mamy kryzys, ludzie oszczędzają. Dlaczego chcą kupować wasze garnki i noże, które nie są tak tanie jak z popularnej Ikei?

Im wyższe bezrobocie, tym łatwiej pozyskać konsultanta do sprzedaży naszych produktów. Dzisiaj sytuacja na europejskim i amerykańskim rynku pracy nie jest łatwa, więc nie musimy się martwić tym, że nie znajdziemy pracowników. Ludzie wybierają pracę u nas, bo jest po prostu dla każdego.

Można powiedzieć, że kryzys jest wam po prostu na rękę.

I tak, i nie. Osobiście wolałbym, żeby kryzysu nie było w ogóle. Kiedy na światowych rynkach nie dzieje się za dobrze, ludzie rzeczywiście oszczędzają i trudno ich namówić do kupna naszych produktów. Wydajemy wtedy bardzo duże pieniądze na pozyskiwanie nowych klientów i motywowanie naszych konsultantów. Niestety recepty na kryzys nie mam, ale wiem, że niedługo Europę i USA będzie zamieszkiwać tylko 10 proc. ludzkości. Przyszłością jest Azja i Brazylia. To właśnie tam robimy najlepszy interes.

Więcej o sprzedaży bezpośredniej w najnowszym numerze "Wprost", który od niedzielnego południa jest dostępny w formie e-wydania. Najnowsze wydanie "Wprost" jest też dostępne na Facebooku.