Auschwitz to niezły biznes

Auschwitz to niezły biznes

Dodano:   /  Zmieniono: 
Brama główna obozu Auschwitz (fot. KRYSTIAN OLSZEWSKI / newspix.pl) Źródło: Newspix.pl
W listopadzie każdy z nas otrzymał od ministra kultury i dziedzictwa narodowego Bogdana Zdrojewskiego prezent wart 700 tys. zł. - dzięki tej kwocie możemy zwiedzać za darmo cztery najsłynniejsze polskie muzea. Niestety ministerialna promocja potrwa tylko miesiąc, bo w grudniu opłaty powrócą. Oprócz nich do muzealnych kas trafiają stałe wpływy pochodzące od sponsorów, z dotacji unijnych i rządowych. Bez nich państwowe muzea żyć nie potrafią. Dlaczego więc radzi sobie bez nich 150 prywatnych placówek?
Drewniane drzwi do Muzeum Piernika w Toruniu są jak lustro Alicji z Krainy Czarów – przekraczając je wkraczamy do innego świata. Przed wejściem zbiera się pierwsza grupa ciekawskich. Drzwi zamykają się na rygiel. Zapada cisza. Nagle w ciemnej sali rozlega się skrzek korzennej wiedźmy. – Powiedzcie jeno słowo, że tutaj byliście, a pypeć szkaradny wam na nosie wyrośnie – pokrzykuje z oddali toruńską gwarą. Turyści wytrzeszczają oczy ze zdziwienia. – Przenieśliśmy się chyba do średniowiecza – szepczą do siebie. Po przestrodze wiedźmy cała sala ożywa. W ruch idą kamienie żarnowe do mielenia mąki, słychać trzask węgli w nagrzanym piecu. Pojawiają się piekarze ubrani w średniowieczne fartuchy i czapy. Goście podchodzą do stołu, gdzie sami będą przygotowywać piernikowe ciasto. Mimo tego, że Toruń słynie z wypieku pierników od ponad 700 lat, dopiero 10 lat temu Andrzej Olszewski wpadł na pomysł założenia pierwszego w mieście Muzeum Piernika. Chociaż na początku rocznie odwiedzało go tylko kilka tysięcy osób, w tym roku właściciel muzeum spodziewa się rekordowych 90 tysięcy zwiedzających. - Frekwencja stale rośnie i w przyszłym roku planujemy przyjąć ponad 100 tys. gości - zapowiada Olszewski. On sam nie chce być przykładem stereotypowego dyrektora muzeum z siwą brodą i sztruksową kamizelką. Olszewski to biznesmen, któremu muzeum przyniosło pracę, sławę i pieniądze.

Prywatne odkurzanie

Zdaniem właściciela Muzeum Piernika w Toruniu dzisiaj nie wystarczy wprowadzić ludzi do zatęchłej sali i pokazać kilka eksponatów w zakurzonych gablotach. Turyści muszą żyć razem z muzeum. Olszewski przenosi ich do XVI wieku, w którym piekarze, mówiący starodawną gwarą zaprzęgają zwiedzających do pracy przy wyrabianiu ciasta. – Goście samodzielnie przygotowują ciasto z mąki, korzeni i gorącego miodu, a po godzinie opuszczają muzeum z własnoręcznie zrobionymi, pachnącymi piernikami - opowiada właściciel. Na jego muzealny biznes pracuje dziewięć osób, z czego kilku to doktoranci historii z lokalnych szkół wyższych.

Jak zarabiać na Muzeum Piernika? Za wstęp trzeba zapłacić 9,5 zł. Przyjmując, że miesięcznie Olszewskiego odwiedza ok. 7 tys. osób (a połowa z tego to dzieci i młodzież), właściciel może liczyć na ponad 33 tys. zł wpływów z biletów. Dodatkowo zwiedzających kuszą stragany z upominkami i własnoręcznie robionymi piernikami. Rocznie Olszewski sprzedaje ich kilkanaście tysięcy sztuk w cenie 4-15 zł. Największym hitem wśród pamiątek jest najstarszy polski przepis na pierniki z 1725 r. w cenie 2 zł. Poza tym Olszewski wykonuje piernikowe logotypy różnych branżowych marek, które są zamawiane przez firmy jako upominek. Olszewski nie chce zdradzić jakie są jego roczne przychody, ponieważ jest w trakcie negocjowania czynszu z miastem - gdyby urzędnicy dowiedzieli się tylko, że idzie mu za dobrze, opłaty za wynajem wzrosłyby nawet o kilka tysięcy procent.

Olszewski całe muzeum zasila z własnej kieszeni. O pomoc z ministerstwa aplikował tylko raz, trzy lata temu. Pieniądze, które wtedy dostał, przeznaczył na zorganizowanie 150 darmowych pokazów piernikarskich dla dzieci i młodzieży.

Muzeum w Toruniu nie jest jedynym przedsiębiorstwem, które dobrze sobie radzi. Nie narzeka również Jan Załuska, właściciel spółki Wilcze Gniazdo. Jego firma nieprzerwanie od 1992 r. dzierżawi od Lasów Państwowych Wilczy Szaniec – w czasie wojny główną kwaterę Hitlera znajdującą się niedaleko Kętrzyna. Na powierzchni 250 ha Załuska urządził muzeum, hotel i restaurację. Dzięki temu rocznie uzyskuje przychód w granicach 2,5 mln zł. Każdego roku odwiedza go ok. 200 tys. turystów. Załuska zarabia przede wszystkim na biletach wstępu (15 zł za jeden). Turyści, którzy szukają mocniejszych wrażeń, chętnie zapłacą jednak również za hotel (100 zł za dobę), parking (10 zł) i przewodnika (50 zł). Spółka musi się również liczyć z kosztami - co roku płaci 600 tys. zł Lasom Państwowym z tytułu dzierżawy. Oprócz tego wydaje kilkadziesiąt tysięcy złotych na renowację obiektów i utrzymanie terenu.

Załuska chwali się, że jest właścicielem jednego z nielicznych hoteli w okolicy, który jest czynny cały sezon. – Możemy sobie na to pozwolić, bo biznes po prostu się opłaca. Kiedy inne hotele zamykają się na zimę, my nadal dajemy zatrudnienie rodzinom w okolicy – podkreśla. W sumie zatrudnia 25 osób, a liczba ta ma się zwiększyć po kilku inwestycjach. W planach ma budowę kina oraz zaadaptowanie jednego z bunkrów na salę wystawienniczą. 

O hali ekspozycyjnej marzył kilka lat temu Stanisław Kęszycki, który razem z bratem prowadzi Muzeum Zabytków Techniki Wojskowej. Dotacji z Unii nie dostał, więc z własnych środków musiał zbudować specjalną wiatę dla 80 pojazdów. Kolekcję maszyn zbierał ponad 30 lat jeżdżąc po całej Europie, skupując za kilka tysięcy złotych stare czołgi i wozy bojowe. Obecnie jest to największa tego typu kolekcja w Polsce i chociaż od zwiedzających właściciel nie pobiera ani grosza, stać go na jej utrzymanie z własnej kieszeni. A koszty są niemałe, bo maszyny należy ciągle utrzymywać w ruchu.

Na czym polega tajemnica tego przedsięwzięcia? Otóż Kęszyccy na kanwie działalności muzealnej otworzyli własny biznes o nazwie Panzer-Farm - firma korzysta z muzealnych eksponatów, które w ten sposób na siebie zarabiają. Czołgi są wypożyczane na różnego rodzaju zloty lub do produkcji filmów. Skarby kolekcji występowały m.in. na planie ,,Pianisty” i ,,Złota Dezerterów”. Za pierwszy dzień zdjęciowy Kęszyccy pobierają 5 tys. zł, a każdy kolejny to wydatek o 2 tys. zł mniejszy. Uczestnicząc w zlotach, kolekcjonerzy organizują przejażdżki amfibią, do której mieści się od 30-40 osób. Za taką atrakcję trzeba zapłacić ok. 25 zł od osoby. Przedsiębiorczość Kęszyckich nie kończy się jednak na tym - Panzer-Farm to również znany organizator wyjazdów integracyjnych i imprez okolicznościowych. W sezonie co tydzień odwiedzają ich kilkunastoosobowe grupy, żeby postrzelać z karabinu, pojeździć czołgiem albo skoczyć z samolotu.
Prywatne muzea skutecznie przyciągają turystów również za granicą. Działające od 1993 r. Muzeum Czekolady w Kolonii, założone przez prywatną firmę Stollwerck – niemieckiego producenta czekolady, trafiło do pierwszej dziesiątki najchętniej zwiedzanych muzeów w Niemczech. Od początku istnienia obiekt odwiedziło ponad 10 milionów turystów.  Na kiepską frekwencję nie może też narzekać Pinacothèque de Paris – pierwsze prywatne muzeum w Paryżu. Przez trzy lata swojej działalności placówka przyciągnęła ponad 3 mln odwiedzających.

Bilety do kontroli

Kiedy prywatne muzea napędzane pasją właścicieli potrafią być przedsiębiorcze, te publiczne narzekają na brak środków, sięgając coraz głębiej do kieszeni podatnika. Niby to normalne, bo muzea państwowe corocznie wykładają gigantyczne pieniądze na utrzymanie zabytkowych budowli, w których mają swoją siedzibę a poza tym wydają miliony złotych na renowację dzieł, ochronę budynków i kadrę naukową pracującą przy eksponatach. Jednak dlaczego państwowe muzea, korzystając z pieniędzy budżetu państwa, sięgają do naszych kieszeni po raz kolejny przy okazji pobierania opłat w kasie biletowej?

- Jeżeli chcemy przyciągać nowych gości, potrzebujemy wsparcia państwa i wpływu z biletów – przekonuje Katarzyna Wakuła z Muzeum Narodowego w Warszawie. A ceny biletów rosną - dla przykładu ci, którzy chcą skorzystać z najnowszej atrakcji Zamku Królewskiego na Wawelu, gdzie od 12 maja można podziwiać słynną Damę z Gronostajem autorstwa Leonarda da Vinci muszą wyłożyć dodatkowe 10 zł za wejście do komnaty z tym jednym obrazem. Tymczasem kiedy słynny portret znajdował się jeszcze w remontowanym Muzeum Czartoryskich, cena biletu wynosiła 8 zł, a obok dzieła da Vinci można tam przecież podziwiać obrazy takich sław jak Rembrandt, Cranach i Brueghel. W rezultacie słynna dama patrzy się na pustą wawelską komnatę, bo rzadko który turysta decyduje się na dotrzymanie jej towarzystwa. Mimo wszystko zdaniem Zofii Gołubiew, dyrektor Muzeum Narodowego w Krakowie, Wawel to samograj - rocznie zarabia grubo ponad 1 mln zł.

Do niestandardowych cen biletów przyznaje się również Rafał Mańkus, wicedyrektor Muzeum Zamkowego w Malborku, gdzie w sezonie letnim za bilet trzeba zapłacić prawie 40 zł, czyli praktycznie tyle, ile kosztuje całodniowy karnet wstępu do Luwru - najczęściej odwiedzanego muzeum sztuki na świecie. W rozmowie z ministrem Zdrojewskim dowiadujemy się, że ministerstwo już od lat apeluje o obniżenie cen biletów w niektórych placówkach. - Staramy się reagować na wspomniane sytuacje i ingerować w działanie dyrektorów - podkreśla Zdrojewski.

Europa na miesiąc

A może zaryzykować i zupełnie znieść bilety w muzeach zarejestrowanych przy ministerstwie? Okazuje się, że nie jest to nierealne nawet w polskich warunkach. W Wielkiej Brytanii już w 2001 roku zlikwidowano nakaz pobierania opłat za wejście do wszystkich muzeów narodowych. Na efekty tej decyzji nie trzeba było długo czekać - dla przykładu w Victoria and Albert Museum, największym muzeum sztuki i rzemiosła artystycznego w Londynie, już w pierwszym roku funkcjonowania darmowych wejść frekwencja skoczyła o 111 proc. z 1,1 mln do 2,3 miliona odwiedzających.

Mimo obecnego kryzysu ekonomicznego i spadku frekwencji europejskie muzea narodowe pomysł o powrocie do pobierania opłat za wstęp traktują jak temat tabu. Nawet w pogrążonej w kryzysie Grecji wejście do Partenonu czy Narodowego Muzeum Archeologicznego pozostaje nadal darmowe dla wszystkich studentów z UE. - Proszę się nie martwić. U nas też niedługo tak będzie – zapewnia minister Zdrojewski. Ministerstwo jak na razie wprowadziło darmowe wejściówki do czterech głównych polskich muzeów narodowych (Zamek Królewski w Warszawie, Zamek Królewski na Wawelu, Muzeum Łazienki Królewskie i Muzeum Pałac w Wilanowie). Za ten okres próbny te muzea mogłyby zarobić z biletów 800 tys. zł, jednak wolą wziąć udział w ministerialnym eksperymencie. Natomiast jeśliby uwolnić od pobierania opłat wszystkie zarejestrowane instytucje muzealne (ok. 100 obiektów), z kasy budżetu na taką operację musiałoby popłynąć ok. 60 mln zł. Suma może przytłacza, ale jest równa dwuletniej dotacji dla Muzeum Narodowego w Warszawie.

Wersja demo

Decyzję Zdrojewskiego należy traktować jak wersję demonstracyjną dobrego programu komputerowego. Po miesiącu kończy się jego wersja próbna i jeżeli jeszcze kiedyś chcielibyśmy z niego korzystać, należałoby zapłacić kwotę żądaną przez producenta.

Próżno liczyć na to, że polskie muzea zrezygnują z pobierania opłat, bo te są zbyt wielką pokusą. - W Polsce na coś takiego nie ma szans – odpowiada Mateusz Łabuda z Muzeum Narodowego w Warszawie. – Pobieramy opłaty od turystów, korzystamy z dotacji i pomocy sponsorów, ale nie chcemy być kojarzeni z instytucją nastawioną na zysk – tłumaczy.

Od takiej hipokryzji stroni Olszewski. Otwarcie przyznaje, że jego Muzeum Piernika to przedsiębiorstwo, które niedawno otrzymało status ,,Rzetelnej firmy”, promujący rzetelność płatniczą. Większość prywatnych muzeów powstało przede wszystkim z pasji. Żaden z prywatnych muzealników nie liczył na to, że jego hobby może odnieść taki sukces. Wkrótce jednak okazało się, że pasję można połączyć z pieniędzmi i dać muzeum po prostu na siebie zarabiać. Dla muzeów publicznych, te prywatne powinny być pewnym punktem odniesienia. Potrafią utrzymać się z własnych środków bez dotacji i wsparcia sponsorów. Może warto przewietrzyć muzealne struktury i skoncentrować się na dobrym zarządzaniu misją muzeum. Wiadomo, że ta jest najważniejsza, jednak żeby ją dobrze realizować trzeba umiejętnie zarządzać pieniędzmi i nie zestarzeć się jak… piernik.