Nikt nie chce wojny?

Nikt nie chce wojny?

Dodano:   /  Zmieniono: 
Nikt nie chce wony (fot.sxc.hu) 
Kto myśli, że demokracja liberalna przetrwa dzięki dobroci, miłości do bliźniego i wielokulturowości – ten się myli. Kto nie chce się bronić, ten jest tchórzem.

Nikt nie chce wojny, a w każdym razie nikt na cywilizowanym Zachodzie. Dlatego nikt nie myśli o wojnie, bo po co. W związku z tym nie istnieje filozofia wojny, dziedzina, która zajmowała ludzi od Tukidydesa, przez Erazma, po Clausewitza i ostatnio Kissingera. Świat liberalnej demokracji twierdzi – słusznie – że demokracje nie prowadzą z sobą wojen. Ale – niesłusznie – sądzi również, że dalsza demokratyzacja i globalizacja sprawią, że wojna zniknie z powierzchni ziemi. Nadzieja to stara jak świat, często jednak naiwna, czasem szkodliwa, a w niektórych przypadkach podszyta hipokryzją. Kiedy teraz grozi wojna na Półwyspie Koreańskim, stara liberalna demokracja, czyli Europa, w ogóle nie chce o tym mówić, bo się nie liczy. Amerykanie rozmawiają z Japonią, Rosją, Chinami, ale nie z Europą. Ich reakcja na ewentualne uderzenie przez Koreę Północną na jedno z europejskich miast byłaby powolniejsza, niż gdyby Korea Północna uderzyła na Koreę Południową lub na Japonię. Ameryka żyje w świecie, w którym wojna jest wciąż rzeczywista, natomiast Europa tak się zamknęła w sobie, że rzeczywistość wojny uznała za nieprawdopodobną.

Nasza chata z kraja

W europejskim myśleniu pojawiło się kilka elementów, które sprawiają, że liberalne podejście paraliżuje naszą zdolność do myślenia w kategoriach wojny. Dla porządku: jestem wielkim zwolennikiem świata liberalnego, tylko mam wątpliwości, czy myślenie liberalne sprawdza się w przypadku zasadniczego konfliktu, a zwłaszcza wojny. Innymi słowy, nie możemy żyć w złudzeniu, że skoro nasza chata z kraja i nasza wieś spokojna, to świat też jest taki. Liberalna demokracja to wielkie osiągnięcie ludzkości, ale ciągle obejmuje tylko stosunkowo niewielką część świata. Postawa liberalna wobec ewentualnego konfliktu, którego nie da się rozwiązać demokratycznymi i liberalnymi metodami, przypomina postawę tych, którzy chcieliby zrezygnować z wydatków na cele państwowe (czyli anarchistów), bo uważają, czasem całkiem trafnie, że sami wydadzą te pieniądze lepiej. Podziwiać należy dobrze zorganizowane społeczności lokalne, ale kiedy się okazuje, że Europa jest taką (i to nie najlepiej zorganizowaną) społecznością lokalną, to pojawiają się bardzo poważne wątpliwości.


Liberalizm a terroryzm

Pomysł, że demokracja zabezpiecza nas przed wojną, ma bardzo krótką historię. Clausewitz na początku XIX w. dostrzegł, że wojna w raczkujących demokracjach stała się narzędziem polityki. Przez całe dziewiętnaste stulecie liberałowie angielscy i francuscy zagorzale występowali z postulatami niepodległości Włoch i Polski, ale kiedy to zaczynało grozić wojną, natychmiast się cofali i milkli. Zarazem demokracja zrodziła fenomen opinii publicznej, która podlegała rozmaitym manipulacjom. To opinia publiczna chciała I wojny światowej i potem się domagała, żeby powieszono cesarza Wilhelma II jako głównego złoczyńcę, to opinia publiczna umożliwiła sukces Hitlerowi i to opinia publiczna, zresztą bardzo tłumnie, witała premiera Anglii Neville’a Chamberlaina, kiedy z Monachium przywoził poniżający dla cywilizowanych krajów pokój.

Gdy Bush senior rozpoczynał pierwszą wojnę z Irakiem, byłem w Ameryce i oglądałem, jak każdy porządny Amerykanin wkraczał do baru z flagą państwową w ręku, a ci, co akurat nie byli w barach, wciągali flagi na maszty przed swoimi domami. Dlatego niemądry Bush junior był taki pewien, że uda mu się poprowadzić „wojnę z terroryzmem”. Od razu użył fatalnego określenia, bo wypowiedzenie wojny zakłada wizję celów, które zostaną zrealizowane w traktacie pokojowym, po tym jak zwyciężymy. Jaki traktat pokojowy można podpisać z terrorystami? Bush junior ponadto zepsuł nam ideę wojny, gdy wypowiedział ją Irakowi bez sensu, na podstawie domysłów i kłamstw oraz bez przyzwoitego zakończenia. Ale i ta wojna na początku wydawała się słuszna i – o dziwo – poparły ją nawet niektóre europejskie kraje.

Po Wietnamie, Iraku, Afganistanie wiemy jednak, że opinia liberalna na początku tych wojen milkła, a potem była im przeciwna. A jakie jest zdanie świata liberalnego na temat zagrożenia stwarzanego przez Koreę? Europa, skoro i tak nie ma nic do gadania, milczy lub apeluje jak ksiądz na kazaniu do alkoholików, żeby nie pili, i to z takim samym skutkiem. Europa zajęła się swoją moralnością seksualną oraz ratowaniem przed upadkiem takich łobuzerskich państw (nie społeczeństw) jak Cypr. Europa, jak wiemy z doświadczeń kryzysu, sięga szczytów hipokryzji. Europejscy politycy, ku zachwytowi gawiedzi dziennikarskiej, uprawiają tragikomedię konferencji, na które, choć nie przynoszą skutku, wszyscy czekają w dramatycznym napięciu. Wreszcie cud prosto z nieba – po minimalnych zmianach następuje zgoda na długofalowy budżet. Igraszki te mają nas zapewnić o tym, że nawet na najwyższym szczeblu decyzje są podejmowane w sposób demokratyczny. Cóż z tego jednak, skoro przyszłość jest nieznana i – co więcej – zagrożona.

Czynnik irracjonalny

Świat liberalny bowiem opiera się na niezbędnym fundamencie; gdyby go usunąć, nie wiadomo byłoby, co czynić. Fundamentem tym jest przeświadczenie o minimalnej racjonalności działań jednostek i państw. A co zrobić z tymi, którzy europejskiej czy zachodniej racjonalności nie akceptują? Zupełnie nie wiadomo, bo jak rozumieć, jak interpretować i jak się zachowywać wobec świata powodowanego inną racjonalnością niż zachodnia. To dotyczy tak zwanych fundamentalistów muzułmańskich, chociaż nie bardzo wiemy, co to określenie znaczy. A tym bardziej dotyczy to zachowań całkowicie – z naszego punktu widzenia – irracjonalnych, jak polityka Korei Północnej. Obojętne jest, czy kierują nią szaleńcy, czy też jest w niej racjonalne sedno, ale my tego nie wiemy i nie jesteśmy w stanie zrozumieć.

W prasie amerykańskiej wszyscy przypominają kryzys kubański z 1962 r., kiedy to Chruszczow już umieszczał na Kubie rakiety, które mogły zaatakować Stany Zjednoczone, a stanowczy sprzeciw Kennedy’ego doprowadził do wstrzymania tych działań i odsunięcia Chruszczowa od władzy przez sowieckie kierownictwo. Ze Związkiem Radzieckim było trudno żyć, ale można było się czasem dogadać, bo nikt nie chciał wojny światowej. Z Koreą rozmawiać się nie da i nie wiemy, czy straszenie jej amerykańskim arsenałem przyniesie sensowne skutki. Nie wiemy, bo mamy do czynienia z czynnikiem nieracjonalnym.

Przekonać lub wygubić

Powrócić więc trzeba do nauczania spraw międzynarodowych przez szkołę realistyczną, która zakłada, że w stosunkach ze światem zewnętrznym trzeba być przygotowanym zawsze i na wszystko. Realizmu takiego nauczał Machiavelli, Hobbes, a ostatnio Kissinger. Chodzi o to, że mamy interesy bądź państwowe, bądź Zachodu i musimy ich bronić, czasem nie licząc się z niczym, bo bronimy naszej formy życia, czyli demokracji liberalnej. Kto myśli, że demokracja liberalna przetrwa dzięki swojej dobroci i miłości do bliźniego, różnorodności i wielokulturowości – ten się myli. Kto nie chce się bronić, ten – zgodnie z tradycyjnymi pojęciami – jest tchórzem. Machiavelli pisał pozornie straszne słowa, że jeśli nie można przeciwnika przeciągnąć na swoją stronę, to trzeba go wygubić.

W bardzo trudnej sytuacji znalazła się osamotniona liberalna Ameryka ze swym liberalnym prezydentem. Może, daj Bóg, nie okaże się to konieczne, ale ciężar „wygubienia” spadł teraz na nią. Muszę przyznać, że jest mi – jako dumnemu Europejczykowi – po prostu wstyd. Nie dość, że musieliśmy nawet w tak drobnej sprawie jak konflikt o Kosowo czekać na interwencję amerykańską, to teraz po raz kolejny Ameryka ma być naszym zbawcą. A przecież w XX w. co najmniej dwa razy w czasie wojen światowych i raz w czasie zimnej wojny Ameryka uratowała Europę. Kto się nie uczy z historii, ten będzie musiał ją powtarzać. Czy czeka nas taki los – nas, demokratycznoliberalnych Europejczyków, którymi może wstrząsnąć kryzys w tak malutkim państwie jak Cypr? Nie, bo w ostatniej chwili przed wojną uratuje nas Ameryka. Jak to jednak o nas świadczy, jakie są nadzieje na przyszłość? Tylko ponure.

Artykuł ukazał się w jednym z ostatnich numerów „Wprost" (15/2 013) , który  jest dostępny w formie e-wydania .

T ygodnik "Wprost" jest również dostępny na Facebooku .