Roman Gutek chce edukować widzów

Roman Gutek chce edukować widzów

Dodano:   /  Zmieniono: 
Roman Gutek (fot. Maksymilian Rigamonti / newspix.pl) Źródło: Newspix.pl
Po 13. edycji festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty z jego dyrektorem Romanem Gutkiem rozmawia Krzysztof Kwiatkowski.
Krzysztof Kwiatkowski: Czuję się pan już wrocławianinem?

Roman Gutek: Jasne. Spędzam tu większość czasu, zżyłem się z miastem, z ludźmi. Mam swoje miejsca i inny tryb życia – do pracy chodzę na piechotę, nie tracąc godziny na dojazd jak w Warszawie. Ale przede wszystkim rozwijam coraz więcej wrocławskich projektów. Kino, dwa rozrastające się festiwale.

Prowadzi pan multipleks z wyłącznie ambitnym repertuarem. Naprawdę jest miejsce na taką instytucję?

Dziesięć miesięcy to wciąż niedługi okres. Ale już teraz przez kino Nowe Horyzonty przewinęło się 315 tysięcy widzów - to liczba, którą można porównywać do wyników komercyjnych multipleksów. Sześć tysięcy dzieci i młodzieży bierze udział w programach edukacyjnych, a w dwóch Akademiach Filmowych po ok. 400 studentów. Oprócz przeglądów i retrospektyw organizujemy koncerty, wystawy. Staram się stworzyć nowoczesny dom kultury. Edukować widownię. Kino Nowe Horyzonty jest ważnym obiektem w projekcie Europejska Stolica Kultury Wrocław 2016.

Kiedyś mówił pan, że chce sprowadzać sztukę filmową na obrzeża. Sanok, a później Cieszyn oferowały T-Mobile Nowym Horyzontom świetną atmosferę.

Świadomie chciałem organizować festiwal w wakacje i gdzieś na końcu świata. Chciałem, aby widzowie na 11 dni wyłączyli się ze świata i żyli tylko filmem. Ale nasze święto kina bardzo dynamicznie się rozwijało i po prostu nie starczało nam budżetu, olbrzymią energię pochłaniała także logistyka. Brakowało kin, hoteli. W Cieszynie na przykład przerabialiśmy lodowisko na salę projekcyjną. To dużo kosztowało. Życie szybko zweryfikowało moje idealistyczne myślenie. Wrocław pozwolił festiwalowi rozwinąć się i ustabilizować. Przenosiny były świetną decyzją.

Młodzi, którzy przyjeżdżali na pierwsze edycje festiwalu dzisiaj są już w wieku średnim.


Widzę kolejną generację widzów, coraz młodsze twarze. To ludzie, którzy mają duży łatwiejszy dostęp do kultury, niż ich rówieśnicy 13 lat temu, kiedy powstał festiwal. Ale chyba tym bardziej w internetowym gąszczu szukają podpowiedzi, bo gubią się w bogatej ofercie.

Było w tym roku w programie coś, z czego jest pan szczególnie dumny?

Najbardziej cieszą mnie pełne sale na nieoczywistych filmach. Łatwo jest skusić widzów nowym tytułem Petera Greenawaya albo „Życiem Adeli – Rozdział 1 i 2”, które zwyciężyło na festiwalu w Cannes. Ale z prawdziwą przyjemnością obserwuję zainteresowanie kilkugodzinnym esejem „Błyskawica”, trudnym wzorowanym na malarstwie Edwarda Hoppera projektem „Shirley- wizje rzeczywistości” albo 15-godzinną „The Story of Film: Odyseją filmową” Marka Cousinsa.

W tym roku, choć nie było konkursu polskiego, rodzime filmy były bardzo widoczne. „Płynące wieżowce” Tomasza Wasilewskiego znalazły się w konkursie, „W imię…” Małgorzaty Szumowskiej zamknęło festiwal. Nasi reżyserzy chętniej eksperymentują?

Na pewno nasze kino staje się różnorodne.  Cieszę się, że pojawiają się młodzi reżyserzy, jak Tomasz Wasilewski,  którzy mają świeże spojrzenie na świat, szukają nowego języka, by o nim opowiedzieć. I realizują filmy - nawet jeśli po drodze muszą kilka razy uderzyć głową w mur.