Wielki powrót czynu społecznego

Wielki powrót czynu społecznego

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zdjęcia: Krzysztof Matuszyński/Edytor 
Kiedyś zmuszała do niego władza. Dziś to społecznicy ciągną władzę za uszy. W wielkomiejskiej przestrzeni następuje wielki comeback czynu społecznego.

Gdy Stanisław Anioł, gospodarz bloku przy ulicy Alternatywy 4, wzywał mieszkańców do dobrowolnego, ale – wiadomo – obowiązkowego czynu społecznego, próżno było szukać tych, którzy sobotnie przedpołudnie chcieli spędzić na kopaniu trawnika czy malowaniu klatki schodowej. Dzisiaj społecznicy nie potrzebują instrumentów przymusu. Wystarczy grupa na Facebooku, aby miejscy aktywiści się zrzeszyli, dokładnie zaplanowali społeczną inicjatywę, a potem ochoczo przystąpili do realizacji. Bynajmniej nie na odgórne życzenie lokalnej władzy. Za to często władzy wbrew.

Pucuj, glancuj!

O tym, że nie warto liczyć na pomoc lokalnej władzy, wiedzą mieszkańcy Bytomia. Od kilku lat czekają, aż urząd miasta lub Polskie Koleje Państwowe wyremontują bytomski dworzec – niszczejący pustostan. W końcu postanowili dosłownie wziąć sprawy w swoje ręce i ignorując kolejne czcze deklaracje, własnymi siłami odświeżyć wizytówkę miasta. Na Facebooku zainicjowali akcję „Pucuj! Glancuj! Dworzec Bytom”. Kilka tygodni temu w sobotę w samo południe w hali głównej stawiło się blisko 100 osób. Każdy z mopem, szczotką, szmatą. I rozpoczęli wielkie sprzątanie. – To aktywna forma protestu przeciw ignorancji władz i instytucji. Wyraziliśmy swoje niezadowolenie, a przy okazji przytarliśmy nosa PKP, pokazując, że nie trzeba wielkich pieniędzy, planów, projektów ani przetargów, aby na dworcu po prostu przestało śmierdzieć – mówi Jakub Wesołowski z kolektywu BytoMy. W odpowiedzi na zapał mieszkańców władze PKP zakręciły na dworcu bieżącą wodę, aby broń Boże społecznikom nie ułatwić zadania. No i wykorzystując praktyki sprawdzone w poprzednim systemie, podobno ostrzegali pobliskich przedsiębiorców, że jeśli pomogą w akcji, dostaną wypowiedzenie najmu lokalu w trybie natychmiastowym.

– W narodzie rośnie mentalne przekonanie: nikt za mnie tego nie zrobi, muszę zrobić to sam – tak prof. Piotr Sałustowicz, socjolog ze Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, tłumaczy ożywienie oddolnych ruchów społeczeństwa obywatelskiego. – To dowód malejącego zaufania do władzy. Obywatele źle znoszą pogłębiającą się próżnię wynikającą z wycofania się państwa ze spraw socjalnych – uzupełnia. Bytom to tylko jeden z wielu przykładów. Trzy lata temu mieszkańcy Katowic tłumnie protestowali przeciw rozbiórce zabytkowego dworca przy ulicy Dworcowej. Z kolei na dworcu Katowice Ligota zadomowili się artyści Teatru Żelaznego, którzy zaadoptowali budynek dla projektu Przestrzeni Twórczej Stacja Ligota, tym samym ratując go od zniszczenia. W Rudzie Śląskiej na dworcu w Chebziu także zamieszkali artyści. To Teatr Bezpański zaadaptował pomieszczenia dworca i przerobił na scenę.

Nie wiadomo, ilu obywateli działa na rzecz poprawy jakości lokalnego życia, społecznicy bowiem zwykle działają spontanicznie. Nie ma jednak wątpliwości, że w każdym dużym mieście i wielu miasteczkach działają nieformalne grupy aktywistów, którym nie są obojętne miejskie sprawy. Wiadomo też, że jeszcze dziesięć lat temu rocznie rejestrowano nie więcej niż 300 fundacji i nieznacznie więcej stowarzyszeń. Tymczasem tylko w zeszłym roku fundacji powstało 1,7 tys., a stowarzyszeń aż 4 tys.

Gwiazda wybuchła

– Prawdopodobnie będziemy świadkami wielkiego powrotu do obywatelskości, mobilizacji społecznego potencjału i wzajemnej troski o stan rzeczy wokół nas – prof. Sałustowicz wybiega w przyszłość. I wraca do przeszłości: – Długo zaangażowanie Polaków w budowanie społeczeństwa obywatelskiego stało w miejscu i było nisko notowane na tle krajów Unii Europejskiej. Aż wreszcie gwiazda wybuchła, coś się ruszyło i rozwija się w szybkim tempie, wciągając do akcji coraz więcej młodych ludzi.

Jak to się właściwie stało, że znienawidzone przed laty czyny społeczne dziś są mieszczańskim hitem? – Bycie aktywnym i zaangażowanym w alternatywne przedsięwzięcia jest dziś po prostu modne – tłumaczy Kacper Latecki, specjalista od badań trendów z firmy Insight Shot. To znaczy, że w dobrym tonie jest uczestniczyć w pomysłowym i korzystnym czynie społecznym.

W jeszcze lepszym – poinformować o tym na Facebooku, zamieszczając jako dowód swoje zdjęcie podczas wykonywania akcji. – Żyjemy w czasach, kiedy człowiek jest traktowany jako marka. Musi zatem dbać o swój wizerunek, dobry PR. Dlatego tak ważne jest, jak żyjemy, z kim żyjemy, gdzie się pokazujemy na mieście i w co się angażujemy – tłumaczy Latecki i cytuje aktualne ostatnio hasło: Pokaż mi swoją oś czasu na Facebooku, a powiem ci, kim jesteś.

Niepokorny wizjoner

I rzeczywiście, dzisiaj społecznik to nie tylko wykonawca. To także, a może przede wszystkim niepokorny wizjoner i kreatywny lider. Coraz częściej lokalnym manifestom towarzyszą dokładnie zaplanowane i niebanalne rozwiązania. Dlaczego? Aby szokować, przykuć uwagę i sprostać modnym wytycznym. – Happeningi, radosne kolorowe akcje, z których bije pozytywna energia, to najlepszy sposób promocji obywatelskich postaw – ocenia Mateusz Komorowski, prezes Międzynarodowego Instytutu Społeczeństwa Obywatelskiego. I jest przekonany, że właśnie takie działania odniosą większy skutek niż krzyki i roszczenia względem urzędników.

Ze skuteczności artystycznych happeningów może być dumna Cecylia Malik, krakowska artystka i kuratorka sztuki współczesnej. Na swoim koncie ma kilka akcji zakończonych sukcesem. W zeszłym roku poprowadziła „Modraszek kolektyw”, czyli akcję na rzecz ratowania parku oraz jeziora na Zakrzówku. Kilka setek krakowian przebranych w kartonowe niebieskie skrzydła motyla modraszka (ten gatunek zamieszkuje tereny wokół Zakrzówka) pod batutą artystki tańczyło i śpiewało, czyli protestowało przed urzędem miasta przeciw zabudowie terenów zielonych przez portugalskiego dewelopera. Efekt? Kompromis. Miasto zezwoli na zabudowę, ale tylko częściowo. Jezioro oraz zieleń wokół pozostaną nienaruszone.

Aby uratować górską rzekę Białkę przed ingerencją pogłębiarek i sypaniem wałów przeciwpowodziowych zbyt blisko koryta rzeki, Cecylia Malik zainicjowała akcję „Warkocze Białki”. Przez kilka tygodni mieszkańcy Krakowa i sympatycy z innych miast pletli warkocze z wstęg materiału w odcieniach błękitu. Wspólnie upletli pięć i pół kilometra warkoczy. Zanim rozciągnęli je wzdłuż rzeki podczas protestu, warkocze niczym wodospad wywieszono z Wieży Mariackiej na krakowskim rynku. Efekt? Regionalny Zarząd Gospodarki Wodnej i inne odpowiedzialne instytucje zmieniły zdanie, a urzędnicy sami powtarzają hasło: „Ręce i koparki precz od rzeki Białki”. – To wspaniałe, że piękne rzeczy wychodzą od ludzi, od dołu. Zaczynamy rozumieć, że swoją reakcją, postawą, działaniem mamy realny wpływ na to, co dla nas ważne. Trzeba się uprzeć i robić to, co dyktuje serce – zachęca Malik. I żartuje: – Władze lokalne boją się mediów i łakną popularności. Trzeba to umiejętnie wykorzystać, a urzędnicy nie będą mieli wyjścia i przyłączą się do akcji.

W praktyce nie zawsze jest to łatwe. Czasem nie pomaga nawet oryginalny pomysł ani poczucie humoru. Przekonał się o tym Piotr Klepacki, etnobotanik, twórca akcji „Partyzantka ogrodnicza”. W zeszłym roku chciał wyręczyć krakowskie oddziały odpowiedzialne za miejską zieleń. Gdy te orzekły, że z powodu braku pieniędzy na sadzonki kwiatów miejskie donice będą puste, Klepacki zasadził w nich ogórki, pomidory i cukinie, a potem przez cały sezon z grupą aktywistów dbał o rosnące warzywa, by na koniec zebrać plony. W międzyczasie otrzymał pismo od miejskich władz nawołujące do bezzwłocznego wyrwania roślin, bo przecież nie przystoi uprawiać ogórków w środku miasta.

Droga przez mękę

Ignorancję i brak wrażliwości lokalnych władz na własnej skórze odczuli także warszawiacy licznie protestujący przeciw wycince ponad 300 drzew w ramach rewitalizacji Ogrodu Krasińskich. Mimo protestów drzewa wycięto. Urzędnicy Zarządu Terenów Zielonych tłumaczą, że były one chore i stanowiły zagrożenie dla spacerujących, jednak społecznicy udowadniają, że po prostu stały na drodze nowym planom zagospodarowania przestrzeni. – Współpraca z urzędnikami to wciąż droga przez mękę. 95 proc. prób dialogu kończy się konfliktem. Jest ciężko, ale mimo wszystko coraz lepiej – opowiada z nutą optymizmu Paweł Głogowski ze stowarzyszenia Ulepsz Poznań. Od kilku lat – jak dotąd bez skutku – próbuje wdrożyć w Poznaniu artystyczne pomysły urbanistyczne zaczerpnięte z zachodnich aglomeracji. Za to z doskonałym skutkiem promuje poznańskich przedsiębiorców w akcji „Fyrtel” oraz zachęca do akcji „Nie wieszam”, namawiając do usunięcia reklam wielkoformatowych z fasad budynków w centrum miasta.

Kompromis i partnerski dialog z urzędnikami jest jednak możliwy. Dowiedli tego społecznicy z Łodzi. Kilkuletni i konsekwentny trud, aby zaszczepić w mieszkańcach i urzędnikach ziarnko obywatelskiej świadomości, się opłacił. Niedawno miasto oddało 20 mln zł do dyspozycji aktywistów w ramach budżetu obywatelskiego. To prawdopodobnie najwyższa kwota przeznaczona na inicjatywy społeczne w Polsce. – Zostanie zrealizowanych 47 projektów wybranych spośród ponad 900 nadesłanych. 130 tys. osób (co szósty mieszkaniec miasta) poszło do urn, aby zagłosować na wybrany projekt. Widać, że łodzianie chcą i potrafią się zaangażować – tłumaczy Katarzyna Mikołajczyk z fundacji Fenomen. I przekonuje, że celem nie jest wyręczanie urzędników w ich obowiązkach, ale zwrócenie uwagi na problem, wskazanie potrzeb mieszkańców i drogi działania.

Szalet w świątecznym papierze

W Łodzi wszystko się zaczęło od Grupy Pewnych Osób, czyli nieformalnej organizacji, która zasłynęła z niekonwencjonalnych akcji i ostrych żądań wysuwanych w kierunku lokalnych władz. Aby wymusić na urzędzie miasta usunięcie z głównej ulicy nieestetycznego wychodka toi-toi, społecznicy zapakowali szalet w świąteczny papier, przepasali kokardą i wręczyli w prezencie ówczesnemu prezydentowi miasta. Kilka dni później po szalecie została tylko plama na chodniku, a i ją szybko umyto. Prezydent od społeczników dostał jeszcze wiele prezentów. Na przykład podarowano mu opasły zwój zerwanych plakatów, nielegalnie wiszących na przystankach, kamienicach, i słupach ulicy Piotrkowskiej. Urząd miejski niezwłocznie zainwestował wtedy w plansze, na których przedsiębiorcy, już legalnie, mogą naklejać oferty. Do dziś Piotrkowska jest wolna od plakatów i szpecących fasady zabytkowych budynków graffiti. Społecznikom Łódź zawdzięcza także między innymi kilometry ścieżek rowerowych, dziesiątki posadzonych drzew i remont niejednej zabytkowej kamienicy.

– Miasto jest nasze i wszyscy musimy o nie dbać. Samo się nie posprząta, tak jak samo się nie nabrudziło. Ktoś to musi zrobić i ty możesz być tym ktosiem – przekonuje Katarzyna, niegdyś aktywistka GPO. I nawołuje: – Wystarczy, że podniesiesz papierek, zerwiesz jeden plakat, a miasto już jest piękniejsze. Bo społecznikiem jest każdy, tylko nie każdy jeszcze o tym wie. 

Tekst ukazał się w numerze 2 /2014 tygodnika „Wprost”.

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" jest   także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a