Polscy wynalazcy nie mają szans na realizację genialnych projektów?

Polscy wynalazcy nie mają szans na realizację genialnych projektów?

Dodano:   /  Zmieniono: 
University Rover Challenge 2013 w Utah (USA). Pierwsze i drugie miejsce zajęły pojazdy z Polski: Hyperion z Politechniki Białostockiej i Scorpio III z Politechniki Wrocławskiej (ZDJĘCIE: UNIVERSITY ROVER CHALLENGE) 
Z brukselskich targów wynalazczości Polacy wrócili z workiem trofeów. Ale polskie patenty, chociaż genialne, rzadko mają szansę na realizację.

Michał Koziołek swoim kremowym fiatem 125p przejechał w ostatnim kwartale ponad 20 tys. km. Czyli tyle, ile średnio aktywny kierowca pokonuje rocznie. Koziołek jeździ w zasadzie tylko po Wrocławiu i okolicach. Skąd taki przebieg? Jeździ dużo, bo jak mówi, musi wszystko trzymać za cojones, czyli po polsku za jaja. W przeciwnym razie nie spełni się jego wielki sen.

SEN O WARSZAWIE

Koziołek, 27-letni wieczny student wrocławskiej Akademii Sztuk Pięknych, pasjonat starych samochodów i nowoczesnego designu, wraz z paczką zajawkowiczów reaktywuje kultowy samochód czasów PRL. Wszystko wskazuje na to, że osiągnie sukces. – Legenda rodzi się na nowo. Stara dobra Warszawa zasługuje na to, aby raz jeszcze postawić cztery koła na polskich drogach – komentuje. New Warsaw Wratislavia ma rozłożyć na łopatki cały świat motoryzacji. Kilka tygodni temu został ukończony pierwszy model. Twórcy gwarantują: samochód – budowany na bazie BMW M5 z pięciolitrowym silnikiem V10 o mocy 607 KM – wyglądem, wyposażeniem i wnętrzem ma przewyższać w swojej klasie luksusowe marki aut z całego świata. Ostatecznie na rynku pojawi się dziesięć egzemplarzy Wratislavii. Rocznie można wyprodukować tylko cztery. To ograniczenie zdaniem twórców nada nowej marce unikatowy charakter.

Na razie ostateczny wygląd Warszawy jest ścisłą tajemnicą. Auto stoi w tajnej kryjówce. Wkrótce New Warsaw odbędzie pierwszą testową jazdę – w kamuflażu, na zamkniętym torze. Premierowy pokaz prototypu zaplanowano na przełomie maja i czerwca tego roku na zamku w Kliczkowie. To nie pierwszy sukces Michała Koziołka. Razem z Maciejem Maciakiem jest twórcą euromaskotki na mistrzostwa Euro 2012, czyli syreny w wersji sportowej. Auto zbudowane od podstaw na bazie 230-konnego BMW wygrało konkurs pod patronatem PZPN, Kancelarii Prezydenta i federacji FIFA i UEFA. Polska „skarpeta” w barwach narodowych odwiedzała miasta, w których rozgrywano mecze. – Czy trudno stworzyć samochód? – pytam naiwnie. – Kilku facetów chce urodzić wspólne dziecko. To musi być arcytrudne. A my odczuwamy już pierwsze skurcze porodowe – żartuje Koziołek. I dodaje, że nic by się nie udało, gdyby nie dobra wola polskich firm, korporacji i spółek, które dotują budowę auta, a przede wszystkim głównego inwestora – mieszkającego w Belgii Polaka, który również jest zajawkowiczem „wczesanym” w stare polskie samochody.

Największa przeszkoda do pokonania ciągle jeszcze przed nimi – muszą się zmierzyć z biurokracją. – Boimy się, bo wiadomo, jak to w Polsce bywa. Wszystko może być dopięte na ostatni guzik, a i tak polegnie wobec papierologii – mówi Koziołek. I zapewnia: – Zrobimy wszystko, żeby Warszawa pozostała polska. Nie wyobrażam sobie, żeby mogło być inaczej. Na wszelki wypadek ma też gotowy plan B. Do twórców już się bowiem odezwały wielkie koncerny samochodowe. – W najgorszym wypadku pojedziemy do Wielkiej Brytanii i wypuścimy auto na angielski rynek. Tam już na nas czekają z otwartymi ramionami – mówi.

WYMYŚLIĆ KAŻDY MOŻE

O swoim wynalazku chętnie opowiada dr inż. Bogdan Kuberacki, twórca elektrycznego SpinCar – obrotowego pojazdu przyszłości. Jeszcze dwa lata temu śnił o ulicach, po których jeżdżą małe okrągłe samochodziki. Dziś już nic mu się nie śni. Pogodził się z tym, że skazany na sukces projekt sukcesu nie odniósł. Telefon milczy. Nikt nie chce zainwestować w produkcję pojazdu przyszłości. Genialny w swojej prostocie okrągły samochód, który zawsze jedzie do przodu i dzięki całkowicie skrętnemu podwoziu (auto może się obracać wokół własnej osi) wciśnie się w najmniejszą dziurę na parkingu. Do tego ekologiczny i ładny, nadwozie projektowali artyści z warszawskiej ASP. Perfekcyjny do poruszania się po zakorkowanym mieście, wygodny dla niepełnosprawnych. Idealny pojazd do carsharingu, czyli popularnych na Zachodzie wypożyczalni miejskich aut. Wygrał wiele renomowanych konkursów, zdobył nagrodę ministra nauki. Gdziekolwiek się pojawił, zawsze był hitem. Wzbudził zainteresowanieamatorów z 50 krajów świata, ale nigdy nie wyszedł z fazy projektu.

– Pomysł to tylko 2 proc. sukcesu. W przypływie geniuszu lub głupoty każdy może coś wymyślić. Pieniądze też nie są najważniejsze, bo zawsze jakieś się znajdą. Najgorzej z przejściem od pomysłu do przemysłu. Czyli ze znalezieniem przedsiębiorcy, który zajmie się przygotowaniem, testami, zapleczem, produkcją, promocją i sprzedażą. Uwierzy w sukces i zaryzykuje – tłumaczy Kuberacki.

Zbudowanie pojedynczego auta kosztowałoby nawet 5 mln zł. Uruchomienie produkcji kolejne 20 mln zł. W masowej produkcji koszty rzecz jasna by spadły, ale i tak ryzyko jest wysokie. – Dziś to rozumiem. Zasady rynku są brutalne. Dla inwestora jest zbyt dużo niewiadomych. Po pierwsze, czy rynek pomieści drugie małe autko po niemieckim Smarcie. Po drugie, czy klienci uznają je za wystarczająco bezpieczne i wygodne, a po trzecie, czy inwestorzy przełkną koszty stworzenia sieci salonów. SpinCar byłby za drogi, aby biznesplan oprzeć tylko na sprzedaży internetowej – Kuberacki wymienia wątpliwości, które usłyszał w inkubatorach przedsiębiorczości. Dlatego postanowił zacząć od wynalazku mniejszego kalibru, którego powstanie może pokryć z własnej kieszeni. Pracuje nad elektryczną rikszą, którą, jeśli tym razem sen się spełni, będą mogli wypożyczyć kuracjusze w miejscowościach uzdrowiskowych i wczasowicze w kurortach.

DOBRY ROK WYNALAZCÓW

– Wynalazców spotykam codziennie. Rozmarzeni, śnią o wdrożeniu własnego konceptu. Ale biznes to biznes. Inwestora nie interesuje genialny pomysł, tylko genialne dochody – tłumaczy dr Jacek Adamski, koordynator Lewiatan Business Angels. Rocznie do aniołów biznesu trafia blisko 400 projektów na lukratywny biznes. 80 proc. odpada od razu. Nie dlatego, że pomysł jest zły, ale dlatego, że biznesplan i uwarunkowania prawne są niekompletne. Kolejne 10 proc. odpada po bliższym poznaniu. Te, które zostaną, oglądają przedsiębiorcy gotowi wyłożyć kasę. – W zeszłym roku doprowadziliśmy do wdrożenia dwóch pomysłów. Podzespołu do rowerów, czyli trzybiegowej przekładni, która umożliwia zmianę przerzutki w miejscu, bez konieczności pedałowania, oraz holograficznego obrazu filmowego wyświetlanego na „ekranie” z pary wodnej. To był dobry rok – mówi Adamski.

Żądnych sukcesu dołują statystyki. Szanse na finansowanie ma tylko co dwudziesty wynalazek. Szczęście mają głównie projekty z branży IT, bo koszty wdrożenia są stosunkowo niskie. Ale i tu rynek notuje przesyt. – Wciąż króluje strategia naśladownictwa. Łatwo zarobić pieniądze, powielając sprawdzone rozwiązania. Jeśli coś się już gdzieś sprawdziło, ma zielone światło inwestorów. Jeśli nie, na ogół nikt nie podejmie ryzyka – tłumaczy dr Adamski.

Dlatego wybitne dokonania polskich studentów tylko teoretycznie cieszą i napawają dumą. W praktyce – żal to przyznać – większość genialnych wynalazków nigdy nie opuści zakurzonej półki w uczelnianej pracowni. Tym większa szkoda, bo zeszły rok, tak jak zresztą kilka ostatnich lat, obfitował w wybitne osiągnięcia polskich studentów na arenie międzynarodowej. Z brukselskich targów wynalazczości Polacy wrócili z workiem trofeów. Studenci zdobyli 19 złotych medali z wyróżnieniem oraz cztery medale w kategorii młody wynalazca. Główną nagrodę jury, czyli najważniejsze trofeum targów, otrzymali naukowcy z Olsztyna i Torunia za urządzenie służące m.in. do planowania operacji chirurgicznych czy biopsji. Inne nagrodzone wynalazki to sztuczna kość, aplikacja ułatwiająca niewidomym poruszanie się po mieście, lokalizator zaginionych osób czy zegarek dla osób z zaburzeniami pamięci.

KARIERA? ZA GRANICĄ

Ośmioosobowa drużyna z katedry automatyki i robotyki Politechniki Białostockiej w zeszłym roku po raz drugi wygrała międzynarodowe zawody łazików marsjańskich University Rover Challenge w Stanach Zjednoczonych. Na pustyni Utah roboty musiały wykonać zadania podobne do tych, jakie maszyny wykonują w kosmosie, np. dostarczyć pakiet ratunkowy astronaucie, poszukać, niczym na Marsie, śladów życia w pobranych z gruntu próbkach oraz wyczyścić panel słoneczny. Białostocki Hyperion zostawił konkurencję daleko w tyle, zdobywając 493 na 500 punktów. Drugie miejsce także zajęła drużyna z Polski. Tym razem z Politechniki Wrocławskiej, z łazikiem Scorpio III.

Czy zatem nasze łaziki dziś ratują świat? Bynajmniej. – Hyperion jeździ i prezentuje się na targach i innych uczelniach – odpowiada nieco zrezygnowany dr inż. Kazimierz Dzierżek z Politechniki Białostockiej, wykładowca i patron przedsięwzięcia. – Wszyscy byliśmy entuzjastami, ale życie pozbawiło nas złudzeń. Podlaska policja byłaby nawet zainteresowana wykorzystaniem naszego łazika jako robota operacyjnego, niestety nie ma pieniędzy na wdrożenie. Dzierżek chwali polskich studentów za błyskotliwość, pracowitość i talent. Jest jednak realistą. – Co czeka naszych genialnych studentów? – pytam. – Tylko kariera za granicą – mówi wykładowca. – Jeśli zostaną w kraju, ogromna większość ze swoim talentem trafi co najwyżej do korporacji z pensją 1,8 tys. zł brutto, a co gorsza, straci szanse na kreatywny rozwój – wyrokuje. A rząd nie pomaga zdolnym studentom? – Próbuje, ale nieudolnie. System stypendialny zakłada pomoc tylko tym, którzy ukończyli olimpiady i mają wybitne wyniki na świadectwach. W tym roku stypendium ministerialnego nie dostał nasz najzdolniejszy student – oburza się Dzierżek. Ci, którzy pracowali przy łaziku, też nie mogą liczyć na wsparcie, bo nie mają na koncie olimpiad. – Takie są przepisy, ale przecież wynalazków przepisami stworzyć się nie da – dodaje.

Zgadza się z nim dr Jacek Adamski z Lewiatana. Jego zdaniem młodzi wynalazcy nie mają dziś szans na realizację w Polsce. – Brakuje nam wielkich firm produkcyjnych, w dodatku nie mamy systemu dotacji ani ulg podatkowych. W Wielkiej Brytanii, jeśli koncern zainwestuje w start-up i poniesie stratę, może tę stratę odliczyć od zysków. Jeśli po trzech latach nie wycofa się z inwestycji, ma szansę na dużą ulgę podatkową. Tam ryzyko bierze na siebie cały kraj – tłumaczy. Polskie firmy na taką zachętę liczyć nie mogą.

Mimo wszystko Adamski gorąco namawia do wytężonej pracy nad nowymi wynalazkami. – Z otwartymi ramionami czekamy na nowe wynalazki. Próbować zawsze warto – zachęca. Do zachęt dołącza Michał Koziołek: – Musisz się oddać pasji tworzenia. Dla siebie, dla idei, dla potomków. Nie słuchaj zrzędzenia tych, którzy próbują ci wmówić, że nie warto, a wielu takich spotkasz na swojej drodze. Jeśli się nie uda, trudno. Najważniejsze to spełniać swoje sny – dodaje twórcom otuchy. I ma rację. Zdolnym wynalazcom nie pozostaje nic innego jak robić swoje i czekać na dzień, w którym pomysł zacznie się liczyć najbardziej.

Tekst ukazał się w numerze 5 /2014 tygodnika „Wprost”.

Najnowszy numer "Wprost" będzie dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" będzie   także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a