Inflacja zła, deflacja jeszcze gorsza. Europa między dżumą a cholerą

Inflacja zła, deflacja jeszcze gorsza. Europa między dżumą a cholerą

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. sxc.hu) Źródło:FreeImages.com
To nie wzrost cen, lecz ich spadek jest dziś zagrożeniem dla europejskiej gospodarki. I nie ma pomysłów, jak z nim walczyć.

Garnitur kosztuje sześć razy tyle, ile w 1913 r., a niektóre rzeczy, takie jak żywność, 100 lub 200 razy więcej. Sprzedaje się ubrania z papieru. Zazdrość i zawiść kwitną w tej atmosferze, a jeśli ktoś wystarał się o jakiś niewinny artykuł spożywczy, ukrywa to przed innymi. Panuje nieubłagany głód i wybiera swoje oniemiałe i zrezygnowane ofiary, głównie spośród klasy średniej” – ten fragment pamiętnika Amy Eisenberg przytacza Adam Fergusson w książce „Kiedy pieniądz umiera”. To klasyczny już opis strasznej i przerażającej hiperinflacji, która przetoczyła się przez Republikę Weimarską prawie 100 lat temu, doprowadzając w końcu w Europie do wojny.

Hiperinflacja czasów po I wojnie światowej stała się ekonomiczną zarazą, przed którą przez lata broniły nas banki centralne, regulując poziomy stóp procentowych i ilość pieniądza w obiegu. Tyle że dziś grozi nam nie dżuma inflacji, lecz cholera deflacji. Europejskie gospodarki wspomagane drukowanymi pieniędzmi nie chcą rosnąć, bezrobocie nie spada, a ceny mimo rekordowo niskich stóp procentowych albo stoją w miejscu, albo w niektórych częściach UE spadają. Rządom i bankom centralnym wyczerpały się pomysły, co robić dalej, więc na razie udają, że problemu nie ma. Tyle że deflacja, choć występuje niezmiernie rzadko, jest równie zabójcza co hiperinflacja. Doświadczyła tego Japonia walcząca z nią już przez dwie dekady. – Kluczem są Niemcy. Jeśli wpadną w dziurę deflacji, to pociągną za sobą całą Europę. A wtedy scenariusz niskich cen i niskiego wzrostu zostanie tu na dziesięciolecia – mówi Graham Becker, analityk z Morgan Stanley.

JEST TANIO, ALE PIENIĘDZY MAŁO

Zwykły zjadacz chleba mógłby zapytać: co strasznego jest w spadku cen, skoro w takiej sytuacji można kupować taniej? Problem w tym, że to tylko złudzenie. Wcale nie można więcej kupić, bo nie ma za co. W deflacji ceny maleją, bo na rynku pieniądza jest mniej, a to powoduje, że popyt spada i producenci mają kłopot ze sprzedażą. Rosnące zapasy towarów zmuszają ich do obniżania cen oraz do ograniczania produkcji. Towary sprzedają taniej, ponosząc przy tym stratę, którą rekompensują sobie, tnąc koszty. Czyli obniżając płace albo przez zwolnienia pracowników. I w ten sposób koło się zamyka, a popyt nadal słabnie.

Z deflacją można walczyć, sztucznie pobudzając popyt. Tak w ubiegłym roku zrobiła Japonia, która z okresami spadków cen boryka się już od początku lat 90. W ubiegłym roku nowy rząd premiera Shinzo Abe postanowił walczyć z deflacją swoistą bronią masowego rażenia. Mianowany przez niego szef banku centralnego Haruhiko Kuroda co miesiąc skupuje obligacje rządowe i inne papiery, np. akcje, za 7 bln jenów (około 70 mld dolarów). Dzięki temu w obiegu pojawia się więcej pieniędzy. Jednak taki proceder ma swoją cenę: japoński dług przekroczył już trylion jenów, czyli 10 bln dolarów. W procentach w stosunku do PKB to niebotyczne 250 proc.

Ta ryzykowna polityka zyskała miano abenomiki. Kosztem rosnącego w dramatycznym tempie zadłużenia rzeczywiście udało się wzbudzić lekką inflację, co było japońskim marzeniem od lat. W 2013 r. wzrost cen wyniósł… 1 proc. Rządowe zakupy wywindowały też ceny akcji, indeks Nikkei wrósł o 60 proc., a jen stracił jedną trzecią wartości. Problem w tym, że japońskie banki nadal nie są skore do pożyczania, a to właśnie kredyt jest najlepszą dźwignią konsumpcji. Tamtejsze banki wolą trzymać pieniądze w sejfie – ich poziom rezerw 11-krotnie przewyższa pułap wymagany przez przepisy. – Wzrost inflacji w Japonii w dużym stopniu wynika z osłabienia jena. Tamtejsze firmy muszą więcej płacić za importowane produkty i stąd wzrost cen. Problemem jest potężny dług, bo nie można nieskończenie się zadłużać bez konsekwencji – mówi Mike „Mish” Shedlock, znany amerykański bloger ekonomiczny.

CENTRUM I PERYFERIE

W strefie euro ciągle jeszcze ceny idą lekko do góry. To dla gospodarki dobre. Inflacja w styczniu 2014 r. wyniosła 0,8 proc. (rok do roku), niemal taki sam odczyt był w grudniu. Jednak to tylko część obrazu, bo w Hiszpanii, Portugalii, Grecji, na Cyprze i Łotwie ceny spadają już od ostatniego kwartału 2013 r. W dodatku w całym roku 2013 europejska gospodarka wzrosła nie więcej niż o 0,1 proc. To nie jest powód do dumy, zwłaszcza że większość krajów Unii nie powróciła do poziomu PKB sprzed kryzysu i w ostatnich pięciu latach przeszła przez dwie recesje – w roku 2009 i 2012. W tym czasie Europejski Bank Centralny ratował zadłużone kraje strefy. Uchroniono Cypr i Grecję, wtłoczono pieniądze do Hiszpanii i Portugalii. Obniżono też do rekordowo niskich poziomów stopy procentowe – wszystko po to, by pobudzić banki do przyznawania kredytu. Na niewiele się to zdało, bo pieniądze, które płyną do banków, tam zostają.

Inną przyczyną są nierówności w samej Europie wynikające z różnych faz rozwoju. Kraje południa Europy narzekają na zbyt dominującą pozycję Niemiec, z którymi trudno im konkurować. Jak zauważa Wolfgang Munchau z „Financial Timesa”, jeśli w Niemczech pojawi się deflacja, nierówności ulegną pogłębieniu. – By móc konkurować z Niemcami, kraje peryferii UE potrzebują, by nad Renem była inflacja. Jeśli jej tam nie ma, przewaga konkurencyjna Południa znika, a spadek cen przenosi się na peryferie. W ten sposób koło się zamyka – mówi Munchau.

Groźba deflacji w Europie wcale nie jest zatem abstrakcyjna. Warto pamiętać, że w latach 30. ubiegłego wieku po pladze hiperinflacji przez Europę i USA przeszła najgłębsza deflacja w historii. W latach Wielkiego Kryzysu, czyli światowego załamania gospodarczego z lat 1929-1933, ceny w gospodarce amerykańskiej spadały przez cztery lata z rzędu, łącznie o 25 proc. W samych USA towarzyszyły temu drastyczne zmniejszenie wielkości produkcji i gwałtowny wzrost stopy bezrobocia. Problem w tym, że dziś mało kto o tym pamięta. 


Artykuł ukazał się w 13/2014 numerze tygodnika " W prost"   

Najnowszy numer "Wprost" od poniedziałku rano będzie  dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" będzie  także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.

Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore GooglePlay