Łowicz i pielgrzymki hitem wśród zagranicznych turystów

Łowicz i pielgrzymki hitem wśród zagranicznych turystów

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. sxc.hu) Źródło: FreeImages.com
Nasza ojczyzna widziana oczami backpackersów nabiera magicznego wymiaru. Dziwią ich pielgrzymki, wielkie bloki, praskie podwórka i żubronie.
Kiedy pytam Kevina Cooke’a, co najbardziej podobało mu się w Warszawie, chwilę się zastanawia, a potem odpowiada, że ze wszystkiego najciekawsza była jednak rosyjska ambasada. – Rosyjska ambasada? – dopytuję, myśląc, że przez jego australijski akcent coś źle zrozumiałem. – No tak. Fakt, było trochę problemów z wejściem, bez lokalnego przewodnika nie mielibyśmy szans. Musieliśmy się skradać, czołgać po ziemi, pobrudziłem kurtkę jakimś smarem, a po 10 min i tak ochroniarze nas przegonili. Ale było warto! – opowiada podekscytowany. – Włamaliście się do rosyjskiej ambasady? W Warszawie?! – znalazłem Kevina na backpackerskim forum, wiem, że w podróży raczej nie interesują go muzea i zabytki, ale coś takiego to jednak przesada. – Oj tam, od razu włamaliśmy – uspokaja Kevin. – Prześlizgnęliśmy się przez dziurę w płocie. Poza tym tam nikogo nie ma. Podobno nikt tam nie mieszka od 20 lat, ale niektóre pomieszczenia wyglądają, jakby właściciele wyjechali tylko na wakacje – tłumaczy Kevin.

Dopiero po chwili dociera do mnie, że mówi o wieżowcu przy ulicy Sobieskiego 100 w Warszawie, w którym mieszkali m.in. pracownicy ambasady. Od lat stoi pusty, ale amatorzy nietypowych atrakcji próbują się do niego dostać. W środku panuje podobno niesamowita atmosfera, a z dachu roztacza się fantastyczny widok na panoramę stolicy. Wejście jest oczywiście nielegalne, a ostatnio również wyjątkowo trudne, bo zainstalowano kamery i zwiększono liczbę ochroniarzy. Dziwne? Takich perełek w całej Polsce są dziesiątki tysięcy. Niesamowitych miejsc, o których nie wiemy, albo się do nich przyzwyczailiśmy, a dla zagranicznych turystów są niezwykłym przeżyciem. Co roku setki tysięcy Polaków gardzą zorganizowanymi wycieczkami, zakładają na ramiona plecaki i na własną rękę ruszają odkrywać egzotyczne zakątki globu. Marzną na Syberii, umierają z gorąca w Amazonii i podróżują zatłoczonymi pociągami w Indiach. Jak Tiziano Terzani wierzą, że podróżowanie jest radością tylko wtedy, gdy przychodzi z trudem. Albo chcą chociaż trochę się posnobować, bo opowieści o jedzeniu robaków w kambodżańskiej wiosce brzmią zawsze ciekawiej niż oglądanie kolejnych zdjęć spod tej samej palmy w Egipcie. Wakacje w turystycznych enklawach to coraz częściej społeczny obciach. Zamiast nudnych kurortów szukamy więc miejsc nieskażonych przez turystyczny przemysł. Najchętniej jak najdalej od domu. Tymczasem podróżnicy z całego świata odnajdują takie miejsca w Polsce. Według danych Ministerstwa Sportu i Turystyki w zeszłym roku nasz kraj odwiedziło 15,8 mln obcokrajowców. I chociaż większość z nich ograniczyła się do zwiedzenia rynku w Krakowie albo warszawskiej Starówki, nie zabrakło takich, którzy chcieli poznać Polskę od innej strony. Pewnie by się oburzyli, gdyby ktoś nazwał ich turystami, bo ci kojarzą im się ze zorganizowanymi wycieczkowiczami zaliczającymi kolejne zabytki. Sami siebie nazywają backpackersami, czyli tymi, którzy szerokim łukiem omijają popularne atrakcje opisane w kolorowym przewodniku.

W zeszłorocznym rankingu portalu TravelPlanet Polska znalazła się na siódmym miejscu wśród najlepszych kierunków dla backpackersów. – Jak każdy dobry dla backpackersa kraj jest pełna niesamowitych kontrastów. Piękno na każdym kroku toczy walkę z brzydotą, ale nawet ona jest ujmująca – tłumaczy Kevin. Może warto więc spojrzeć na nasz kraj oczami zagranicznego turysty i zobaczyć, że Polska też może być egzotyczna.

Łowicz jak Neapol

Amerykanka Judy Grace razem ze swoim chłopakiem planowała wpaść na góra dwa tygodnie do Polski, która akurat się znalazła na trasie ich trzymiesięcznej wyprawy. Najpierw Czechy, potem Polska, Ukraina i Rosja, koniec w Gruzji. Jak przystało na backpackersów, nie mieli dokładnego planu i stawiali na spontaniczność. Zobaczyli Kraków, jak przyznaje Judy, bardzo piękny, ale podobny do Pragi. Zwiedzili Wrocław, który z kolei wydał im się podobny do Krakowa. Do Warszawy wpadli na kilka dni, mieli stąd autobus do Lwowa. Zupełnym przypadkiem zobaczyli wymarsz pielgrzymki do Częstochowy. – Od razu spróbowaliśmy dołączyć. Nie jesteśmy wierzący, ale to było niesamowite przeżycie. Poznajesz masę ludzi i idziesz z nimi przez cały kraj: lasy, pola, drogi, wsie i miasta, a potem nocujesz w namiotach albo u ludzi w domach. Są młodzi, starzy, dzieci, są śpiewy po drodze, przystanki na modlitwy. Dla nas to pełna egzotyka. No i co ważne dla backpackersa, to prawie nic nie kosztuje – opowiada Judy.

Tradycyjna religijność, którą wielu Polaków przed zagranicznymi gośćmi najchętniej by schowało, dla podróżników bywa fascynująca. Na forach można znaleźć wpisy zachwalające np. pobyt w czasie Bożego Ciała w Łowiczu: „Miasto, które przez większość roku wydaje się pogrążone w śpiączce, wtedy ożywa. Przez rynek przechodzi procesja złożona z kilku tysięcy miejscowych ubranych w tradycyjne stroje i trzymających transparenty, na których wypisują hasła do Pana Jezusa. Śmiało może konkurować z procesjami na Sycylii albo w Neapolu”.

Judy opowiada, że w przeciwieństwie do Europy Zachodniej w Polsce na każdym kroku spod nowoczesności przebija mistycyzm. – Pamiętam na przykład Kaplicę Czaszek w Czermnej. Mój chłopak przeczytał o tym miejscu gdzieś w internecie. Z zewnątrz wygląda zwyczajnie, więc najpierw myślałam, że to jakaś legenda. Ale w środku ciarki przechodziły mi po plecach – opowiada. Kaplica powstała na przełomie XVIII i XIX w., kiedy miejscowy ksiądz odkrył pod ziemią tysiące ludzkich kości, w większości ofiar wojny 30-letniej i epidemii cholery. Ekscentryczny duchowny postanowił zbudować kaplicę, którą pokryto około trzema tysiącami ciasno ułożonych czaszek i kości ludzkich. W krypcie pod kaplicą spoczywa pozostałe 30 tys. szczątków. – Niesamowite miejsce. Fascynujące, ale też przerażające. Po wyjściu po raz pierwszy w życiu miałam ochotę napić się wódki. Pomogło mi to trochę zrozumieć wasze zwyczaje – śmieje się Judy.

Socreal ciągle żywy

Zrozumieć Polaków pomaga też Rafał Patla z firmy Adventure Warsaw, która pokazuje turystom stolicę od mniej znanej strony. Właśnie otworzył muzeum PRL, w którym można zobaczyć typowy pokój z lat 70. z meblościanką, pralką Franią, czerwoną ceratą, wersalką i telewizorem Rubin, w którym turyści mogą obejrzeć propagandowe filmy, popijając wodę z syfonu. – Przy okazji opowiadamy ludziom o PRL, kartkach, zwyczajach tamtych czasów. Bardzo wiele rzeczy to dla nich kompletna abstrakcja – tłumaczy Patla. Adventure Warsaw istnieje od pięciu lat, była jedną z pierwszych firm, które pokazywały w Warszawie co innego niż Starówka i Łazienki. Swoich klientów Patla wsadza w odrestaurowaną nysę 522 i wozi po mieście. – Wszyscy są zszokowani kontrastami. Dziwi ich, że na ścianach kamienic w środku nowoczesnego miasta są ślady po kulach, za chwilę oglądają pomnik socjalizmu, żeby za pięć minut być w przedwojennej stolicy w Śródmieściu, nowoczesnej na Powiślu czy lokalnej na Pradze – opowiada Patla.

– Starówki macie piękne, ale bez obrazy, w Hiszpanii mamy lepsze. Nie mamy za to takich wielkich bloków – przekonuje José Vidal, Katalończyk, który Polskę zwiedził w ubiegłe wakacje. Najbardziej do gustu przypadł mu gdański falowiec. Niemal kilometr długości, 32 m wysokości, prawie 2 tys. mieszkań. – Te kolorowe balkony, pofalowany kształt, pomysł, żeby w jednym budynku zmieścić miasteczko! – zachwyca się José. – Socjalizm nie był może najpiękniejszą epoką w architekturze, takie miejsca jak to w Gdańsku wyglądają, jakby wymyślali je ludzie nadużywający LSD, ale dlatego to jest takie ciekawe.

Na ulubionych zdjęciach z Polski José uwiecznił także blok Superjednostka w Katowicach i dworzec w kształcie UFO w Kielcach. Polska architektura zachwyca podróżników z całego świata. Polacy zdają się tego nie dostrzegać, bo chociaż rozpływamy się nad zatłoczonymi ulicami Sajgonu, to Łódź z jej zaniedbanymi kamienicami wciąż uważamy za najbrzydsze miasto świata. Tymczasem według magazynu „Off Track Planet” Łódź jest jednym z dziesięciu miast, które każdy backpacker powinien odwiedzić w 2014 r.

Podstawowa atrakcja warszawskiej Pragi to wycieczka po tamtejszym trójkącie bermudzkim i spacer po owianych złą sławą Ząbkowskiej i Brzeskiej. – Ciąg kamienic zachowanych sprzed wojny, z ich kapliczkami, przechodzenie przez dziury w bramach, bary, które mają niepowtarzalny klimat – opowiada Patla. No i ludzie. Choć ta interakcja może być mniej pozytywna. – Wiadomo, nie da się nie opowiedzieć o lokalnej społeczności, ale ona często nie życzy sobie, żeby chodzić po dzielnicy jak po zoo. Staramy się podchodzić z szacunkiem, ale to nie zawsze działa w drugą stronę. Nikogo nie pobito, ale zdarzało się, że dostaliśmy jajkiem, parę razy z okna pofrunął na nas jakiś jogurt albo zniknęło radyjko z Nysy. Ale do aktów przemocy nie dochodzi – opowiada Patla.

Japończycy i żubr z krową

Nie samą architekturą żyje podróżnik. Równie chętnie szuka kontaktu z naturą, chociaż coraz częściej omija napęczniałe od wczasowiczów kierunki, jak Sopot czy Mazury. – Macie piękne morze, ale bardziej podobało mi się na wschodzie. Te wioski z małymi domami, pełno lasów, zwierzęta – mówi Judy. Zachwyciła się Pentowem, gdzie 20 lat temu huragan połamał większość drzew, na których bociany wiły swoje gniazda, więc mieszkańcy wsi postanowili im pomóc i wybudowali specjalne platformy. Dziś klekot 71 bocianów słychać tam bez przerwy od marca do sierpnia.

Kevin, w przeciwieństwie do Japończyków obwieszonych aparatami fotograficznymi, niespecjalnie interesował się żubrami w Białowieży. Widział już bizony w USA. Nigdzie na świecie nie widział jednak czegoś tak dziwnego jak żubroń. – Nie znam się na zwierzętach, ale pomysł, żeby skrzyżować żubra z krową, wydaje mi się tak genialnie absurdalny, że mogli go wymyślić tylko u was – przekonuje mnie Kevin.

Na Podlasiu zdecydowanie najbardziej podobał mu się jednak Wierszalin, opuszczona osada, w której 80 lat temu samozwańczy prorok, twórca sekty, stworzył stolicę świata. Trudno tam trafić, a nawet jeśli się uda, nie należy się spodziewać metropolii. Zwykła polana, rozwalająca się chata i stodoła. Jeszcze w latach 30. Eliasz Klimowicz, niepiśmienny chłop, znany szerzej jako prorok Ilija nazywał tę polanę Centralnym Placem Świata. Przyjeżdżały tam tłumy z Wołynia, Podola i Polesia. – Podobno nawet Ilija ogłosił tam koniec świata i tysiące ludzi stało na tej polanie, czekając, aż przyjdzie Chrystus. I to wszystko raptem kilkadziesiąt lat temu! – ekscytuje się Kevin. Dziś obok polany stoi tylko dom, w środku lasu. Mieszka w nim syn jednego z wyznawców proroka. Kevin mówi, że właśnie na tym polega alternatywna turystyka. Taka polana to niby nic, ale świadomość tego, co tam się działo, nadaje temu miejscu aurę mistycyzmu. Znacznie lepsze przeżycie niż zwiedzanie kolejnego zamku. Kevin tylko trochę się dziwi, że prawie nikt z Polaków, z którymi rozmawiał, nic nie wie o Wierszalinie.

Tekst ukazał się w numerze 18/2014 tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania.
Najnowszy "Wprost" jest  także dostępny na Facebooku.
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.

Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore  GooglePlay