"Zginął za to, że był dziennikarzem". Zniknięcie Jarosława Ziętary

"Zginął za to, że był dziennikarzem". Zniknięcie Jarosława Ziętary

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jarosław Ziętara (fot. archiwum rodzinne)
Jest tylko nagrobek. Ciała Jarosława Ziętary nigdy nie znaleziono. Prokuratura znów próbuje wyjaśnić jedną z największych zagadek ostatnich 20 lat. Jest gotowa na ekshumację wielu niezidentyfikowanych zwłok.
Mija właśnie 20. rok, odkąd rodzina i przyjaciele próbują wyjaśnić, co się stało z Jarosławem Ziętarą. Pierwszego września 1992 r. o godz. 8.40 dziennikarz „Gazety Poznańskiej" wyszedł do pracy.

 Z wynajmowanego mieszkania przy ulicy Kolejowej miał do redakcji niespełna dwa kilometry. Gdzieś na tym odcinku przepadł. Zniknął. – Zaczynamy od początku – mówi prokurator Piotr Kosmaty z wydziału przestępczości zorganizowanej Prokuratury Apelacyjnej w Krakowie, który przejął śledztwo od prokuratury poznańskiej. Krakowscy śledczy czytają akta i nadrabiają to, czego nie zrobili koledzy z Poznania. Na przykład wizję lokalną.

– Staraliśmy się odtworzyć 19 ostatnich godzin przed zaginięciem Ziętary – tłumaczy prokurator Kosmaty. Choć ma świadomość, że nic już nie jest takie samo: przy Kolejowej mieszka ktoś inny, nie ma „Gazety Poznańskiej".

Jednak są znajomi Ziętary. Są jego odciski palców.Dotąd nie były poddawane analizie ani nawet wrzucone do centralnego systemu. Więc je wrzucił. Na razie nie może jeszcze zdradzić, w jakim kierunku go to prowadzi. Mówi tylko, że ma pięć wersji śledczych. A czasu na ich weryfikację coraz mniej – śledztwo zostało przedłużone do końca czerwca.

Służby

 – To sprawa bardziej zawiła i tajemnicza od sprawy Olewnika – nie ma wątpliwości Krzysztof M. Kaźmierczak, dziennikarz „Głosu Wielkopolskiego", dawny kolega Jarosława Ziętary. Poznali się 20 lat temu w „Gazecie Poznańskiej”, pracowali biurko w biurko. Ziętara wtedy dopiero co skończył nauki polityczne na Uniwersytecie Adama Mickiewicza, jeszcze nawet nie zdążył odebrać dyplomu. Ale dziennikarsko był już otrzaskany, bo pisać zaczął na drugim roku studiów. – Ambitny, pracowity, często zostawał w redakcji do nocy – opowiada Kaźmierczak.

Pamięta, że Ziętara zawsze nagrywał rozmówców, starał się dokumentować temat. A trafiały mu się ważne tematy: Bagsik i Gąsiorowski z ich oscylatorem, przekręty celne, nieprawidłowości w prywatyzacji. – Pisał o ludziach, którzy w PRL byli funkcjonariuszami służb, a w nowych czasach szukali sobie miejsca w biznesie – wspomina Kaźmierczak. W jednym z ostatnich swoich tekstów, przedrukowanym przez „Rzeczpospolitą", Ziętara odsłaniał kulisy prywatyzacji olbrzymiej bazy transportowej w Śremie. Tamtą sprawą interesował się Urząd Ochrony Państwa. Teraz wiadomo, że Ziętarą też.

Tapczan

Ale wtedy nikt nie miał o tym pojęcia. Ponoć zgłaszali się świadkowie, którzy widzieli, jak 1 września 1992 r. dziennikarz szedł ulicą, podjechał radiowóz, a on do niego wsiadł. Ale ten wątek zginął w gąszczu innych. Może pokłócił się z dziewczyną i odebrał sobie życie? – podejrzewa policja.

Może wyjechał w góry, które tak kochał? Może uciekł za granicę? – Najbardziej absurdalny był chyba wątek homoseksualny, policja sprawdzała, czy przypadkiem nie zakochał się w jakimś mężczyźnie i razem sobie gdzieś nie wyjechali – mówi koleżanka ze studiów Anna Dolska-Zaghdoudi.

Pamięta pierwsze dni po zaginięciu Jarka: policjanci prowadzili przesłuchania, ale było widać, że się miotali. Jacek Ziętara, brat Jarka, pojechał z ojcem do mieszkania przy Kolejowej i dziwił się: w szufladzie dowód osobisty, prawo jazdy, paszport, legitymacja prasowa.

Skoro Jarek rzucił wszystko w diabły i wyjechał – jak słyszą od policjantów – to dlaczego zostawił dokumenty? Bez nich nie wychodził przecież z domu. Może więc nie wyszedł? Boją się otworzyć tapczan. W końcu jednak na trzy- -cztery podnieśli. Ale Jarka tam nie było. Tuż po zaginięciu dziennikarza do „Gazety Poznańskiej" przyszli jacyś mężczyźni, przeszukiwali biurko Ziętary, zabrali dyskietki i kasety.

Wszyscy myśleli, że to policjanci. Policja twierdziła jednak później, że to nikt od nich. Do redakcji przyszedł też ówczesny szef poznańskiego UOP. Wszyscy mieli nadzieję, że chciał pomóc w odnalezieniu Ziętary. – Ależ byliśmy naiwni – mówi Piotr Talaga, poznański dziennikarz, przyjaciel Ziętary z czasów studiów. Teraz jest przekonany, że nie chodziło o pomoc, ale o wysondowanie, co kto wie o związkach zaginionego z urzędem. Wtedy jednak mało kto coś wiedział.

Gdy zawiązali międzyredakcyjną nieformalną grupę śledczą, próbując ustalić, co się stało z ich kolegą – zaczęli się natykać na ślady specsłużb. W materiałach pozostawionych przez Ziętarę w redakcji i w domu znaleźli dokumenty, które mogły pochodzić ze służb. – Nie były to rzeczy, do których mógł mieć dostęp człowiek z ulicy. Żeby coś takiego zdobyć, trzeba było mieć dojścia – mówi Kaźmierczak. W notatnikach Ziętary znaleźli numery telefonów do pracowników Urzędu Ochrony Państwa.

Sąsiad

UOP przez lata wypierał się jakichkolwiek kontaktów z dziennikarzem, który pochodził z Bydgoszczy. Kilka lat po jego zaginięciu zaczęły się dziwne telefony do sąsiadów. Za każdym razem dzwonił ten sam mężczyzna, ale nigdy dwa razy do tego samego sąsiada. Prosił, żeby zawołać do telefonu brata Jarka.

– Tłumaczył, że nie dzwoni na numer domowy, bo telefon może być na podsłuchu – wspomina Jacek Ziętara. Mężczyzna twierdził, że UOP wie o zaginięciu Jarka, podawał nazwiska szefów delegatur poznańskiej i bydgoskiej, byłego oficera wydziału śledczego, innego pracującego wówczas w wywiadzie i jednego z kontrwywiadu.

Krzysztof Kaźmierczak i Piotr Talaga z grupką najbardziej wytrwałych kolegów Ziętary sprawdzali te nazwiska, analizowali tematy, nad którymi pracował Jarek. – Służby mogły mu podrzucić informacje, naprowadzić na coś, co się okazało śmiertelnie niebezpieczne, a nikt nie pomyślał, żeby mu dać ochronę. Nie jest wykluczone, że ruszył temat dla kogoś niewygodny i przez to zginął.

A wtedy służby uznały, że lepiej będzie zatrzeć ślady i udawać, że nie miały z nim nigdy żadnych kontaktów – uważa Kaźmierczak. – Nagle było mnóstwo ślepych torów, a to, że znalazł się w Londynie, a to, że kiedyś siedział w więzieniu, że wcześniej podejmował próby samobójcze, że kogoś próbował szantażować. Stale dorabiano mu jakąś gębę –mówi Kaźmierczak. Podejrzewa, że po to, by wszyscy machnęli ręką i przestali wyjaśniać, co stało się z Jarkiem. On nie przestał, dobijał się o dostęp do akt. Otrzymał zgodę na ich przejrzenie dopiero w 2008 r. To było raptem kilka tomów. Reszta – jak się dowiedział – jest tajna.

Werbunek

W marcu ubiegłego roku w „Głosie Wielkopolskim" Kaźmierczak wraz z Talagą opublikowali tekst „Śmierć w cieniu tajnych służb”. Byli przekonani, że Urząd prowadził działania operacyjne dotyczące Ziętary. Byli też pewni, że UOP próbował Ziętarę werbować, ale ten nie był chętny.

Może wciągali go, podrzucając mu tematy? Kaźmierczak z Talagą dużo wiedzieli, ale wtedy nie mieli jeszcze oficjalnego potwierdzenia, żeby UOP kiedykolwiek próbował zatrudnić Ziętarę. Wręcz przeciwnie, w aktach śledztwa dotyczącego uprowadzenia dziennikarza jest notatka z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, z której wynika, że „Jarosław Ziętara nie pozostawał w zainteresowaniu UOP i nie figuruje w ewidencji, jak i materiałach archiwalnych" specsłużb.

– Teraz wiemy już ponad wszelką wątpliwość, że w 1992 r. był w kręgu zainteresowania UOP, podjęto próbę zatrudnienia go w zarządzie wywiadu. Mamy dokumenty, które to potwierdzają – mówi prokurator Kosmaty. Odkąd sprawa jest w Krakowie, przybyło już dziesięć tomów akt. – Wszystkie jawne – zaznacza. Z Poznania trafiło sześć tomów akt jawnych i 33 niejawne.

Przez tę niejawność trudno ocenić, czy w ciągu ostatnich 19 lat dużo zrobiono, by wyjaśnić śmierć Ziętary, czy jedynie dużo utajniano. Na razie wygląda to tak, jakby śledztwo prowadzone w Poznaniu toczyło się pod górę. Nie zostało wszczęte natychmiast po zniknięciu dziennikarza, ale dopiero po roku. Ciągnęło się dwa lata i zostało umorzone z powodu „niestwierdzenia zaistnienia przestępstwa". Wznowione w 1998 r. po roku znów trafiło na półkę z umorzonymi.

Zwłoki

Dziś prokurator Piotr Kosmaty gdzie może, jeździ osobiście. Był w Poznaniu na wizji lokalnej. Był w Agencji Wywiadu, sprawdzał, co się zachowało w dokumentach specsłużb. I w Warszawie, w IPN, żeby sprawdzić, czy pion śledczy badał metody, jakie byli funkcjonariusze SB stosowali przy uprowadzeniach.

Biegłemu antropologowi zlecił wykonanie projekcji wizerunku Ziętary, żeby wiedzieć, jak mógł się zmieniać w kolejnych latach od zaginięcia. Chciał się zająć niezidentyfikowanymi zwłokami, żeby się upewnić, czy nie ma wśród nich ciała Jarosława Ziętary. Gdy rozniosło się, że gotów jest ekshumować nierozpoznane zwłoki, zaraz zaczęło się liczenie, ile będzie musiał zrobić dziur w ziemi.

Od dnia zaginięcia dziennikarza pochowano w całej Polsce może nawet 15 tys. niezidentyfikowanych ciał. – Koledzy zaczęli dziwnie na mnie patrzeć: czy ty, Kosmaty, chcesz prokuraturę puścić z torbami? – opowiada. A on przecież nie stracił rozumu. – Nie będę szukać ciała Jarosława Ziętary od Ustrzyk Dolnych po Szczecin – tłumaczy. Teraz chce się skupić na Wielkopolsce. – Na razie ograniczymy się do dwóch pierwszych lat od momentu, gdy Ziętara był widziany ostatni raz. Nagrobek – W końcu coś zaczęło się dziać – mówi Anna Dolska-Zaghdoudi.

Był już taki czas, że zaczęła tracić nadzieję. Chcieli ze znajomymi, w desperacji, robić zrzutkę na jasnowidza: może on by wyjaśnił, co się stało. – Ależ ja już u jasnowidza byłem – mówi brat Jarosława Ziętary. – Miał wizję, że trzeba szukać w jeziorze pod Poznaniem. Kazał przywieźć sobie trochę ziemi znad brzegu, to powie coś więcej. Pojechałem po ziemię, zawiozłem, przyjrzał się i dał do zrozumienia, żebym już mu nie zawracał głowy, nie chce mieć z tym nic wspólnego. – Najbardziej – mówi – żal mi było rodziców. Niepewność, co się stało z Jarkiem, niszczyła ich. Najpierw zmarła mama, później tato. Podrywali się na każdy dzwonek w drzwiach, każdy sygnał telefonu.

Ojciec wciąż pisał – odwołania do kolejnych prokuratorów, prośby do ministrów spraw wewnętrznych, premierów. Po śmierci brata Jacek Ziętara wyniósł do piwnicy maszynę i półmetrowy stos kopii pism rozsyłanych przez ojca. Teraz na jednym cmentarzu w Bydgoszczy leżą państwo Ziętarowie, przy nagrobku syna, którego ciała jeszcze nie znaleziono. Na nagrobnym zdjęciu Jarosław ma 24 lata – tyle, ile miał, gdy widziano go po raz ostatni.

Pod zdjęciem jest już wyryte to, czego prokuratura jeszcze nie jest pewna, ale od dawna podejrzewa: że został uprowadzony i zamordowany. Koledzy dziennikarze zasugerowali rodzinie, żeby dopisać: „Zginął za to, że był dziennikarzem". I tak stoi. Dopóki się nie znajdzie dowód, że było inaczej.


Tekst pochodzi z 8/2012 (1514) numeru tygodnika Wprost.