Scream Maker: W heavy metalu liczy się melodia i wokal, nie sieczka i malowane paznokcie

Scream Maker: W heavy metalu liczy się melodia i wokal, nie sieczka i malowane paznokcie

Dodano:   /  Zmieniono: 
Scream Maker (fot. materiały prasowe)
Supportują największe gwiazdy muzyki metalowej. Grają na ogromnych koncertach w Chinach. Obecnie zaczęli kampanię crowdfundingową, która ma pomóc w sfinansowaniu ich kolejnego krążka – każdy, kto wspomoże zespół, znajdzie się na okładce albumu. Z wokalistą Sebastianem Stodolakiem i gitarzystą Michałem Wroną z zespołu Scream Maker rozmawialiśmy nie tylko o Chinach i crowdfundingu, ale też o polskiej mentalności, inspiracjach, rynku muzycznym oraz o tym, dlaczego wolą grać na dużych scenach.
Martyna Nowosielska, Wprost: Jakie są wasze inspiracje muzyczne? Osobiście w waszych utworach słyszę wyraźną manierę Roba Halforda z Judas Priest... 

Michał: To jest fascynujące, co ludzie odnajdują w naszej muzyce. Do tej pory, a istniejemy cztery lata, przez 80 proc. tego czasu porównanie było zawsze jedno – Bruce Dickinson i Iron Maiden. (śmiech)  A co ciekawe, od niedawna pojawił się właśnie Rob Halford. Ja osobiście tego nie rozumiem, ale przyjmuję do wiadomości i naturalnie też bardzo się cieszę. 

Sebastian: Inspirujemy się przede wszystkim artystami prezentującymi pewną klasę, nie tylko jako artyści, ale także jako ludzie. Niedopuszczalne jest, aby artysta obrażał się na fanów, tak jak to zrobił kilka dni temu w Stodole Morrisey, stosując zbiorową odpowiedzialność. 

Michał: Ja nie znam tych ludzi prywatnie. Ale w formule muzycznej, prezentują oni pewną klasę i jakość, która mnie przyciąga.

Wspomnieliście o tym, do kogo jesteście porównywani, ale nie powiedzieliście, które z tych porównań jest dla was komplementem…

Michał: Każdy mówi za siebie, ale moje ulubione zespoły to właśnie od zawsze Iron Maiden i Judas Priest. We wczesnej młodości słuchałem bardzo różnej muzyki w granicach szeroko pojętego heavy metalu, ale nigdy jeszcze nie było tak, że ktoś przeskoczył te zespoły. Jak ktoś mówi, że jesteśmy polskim Iron Maiden, albo polskim Judas Priest, to dla mnie jest to komplement. Cieszę się, bo postrzegam to w kategoriach pewnego ducha, a nie bycia jakimś dosłownym klonem. Nie, że jesteśmy 1 do 1 kalką ulubionych zespołów,  powiedziałbym raczej, że w naszej muzyce słychać ich echo. Jesteśmy uczuleni na to, żeby nasze kompozycje nie przypominały utworów, które wszyscy znają.

Sebastian: To, czy coś jest komplementem, zależy też od intencji osoby, która to wypowiada. Ktoś może porównać nas do kapeli, której wcale nie słuchamy, może nawet nie lubimy, ale ten ktoś słucha i lubi i w jego ustach to komplement.

Michał: Ale jak mówią „Eeee tam, polskie Iron Maiden”, to też się cieszę (śmiech). Tym bardziej, że te porównania pasują do naszej pierwszej EPki. Tam faktycznie te naleciałości ironowo-judasowe są spore. Świadomie uciekamy od tego, poszerzamy spektrum muzyczne. Po przesłuchaniu nowej płyty ciężko będzie powiedzieć, że to np. 49 proc. Judas Priest i 51 proc. Iron Maiden.

Mówicie, że inspirujecie się takimi zespołami jak Iron Maiden i Judas Priest. Czy tylko w sferze muzycznej czy również w kwestii show? W końcu oba zespoły znane są z bardzo spektakularnych koncertów.

Michał: Jeśli chodzi o sferę wizualną koncertów, to wszystko rozbija się niestety o fundusze...

Sebastian: Poza tym nawet jeśli gramy, to przede wszystkim jako supporty, a nie główne gwiazdy. A support zawsze musi wypaść gorzej – zdarza się, że technicy dołożą starań, żebyś wyglądał i brzmiał gorzej. To trochę na tej zasadzie, że zestawia się brzydką i ładną kobietę – ta ładna chce być jeszcze piękniejsza, a ta brzydka chce uszczknąć sobie trochę z piękna koleżanki, dowartościować się.

Michał: Nie ukrywam, że świetnie czujemy się na dużych scenach. Nie znoszę stać w takim kurniku, gdzie wszystkim jest ciasno i nie można zrobić kroku. Często gramy dosłownie żebro w żebro. Oczywiście nie marudzimy, ale ja uwielbiam grać na dużej scenie. Chyba każdy tak ma.

Dla mnie to coś nietypowego, ponieważ wiele zespołów twierdzi, że w małych klubach zwiększa się intymność z publicznością.

Sebastian: To mógł przećwiczyć Dickinson, który najpierw grał duże sceny z Ironami, a potem jako muzyk solowy, musiał się wspinać po szczeblach kariery właściwie od nowa...

Michał: Czytałem wywiad z nim, gdzie powiedział, że w klubach miotał się jak w słoiku z dżemem. Jak po dużych scenach wejdziesz do klubów, gdzie nie ma takiej celebracji...

Sebastian: ...i znika ta spektakularność.

Michał: Właśnie. Ja to bardzo lubię. Gdybyśmy mieli pieniądze, inwestowalibyśmy w podnośniki, ognie i różne elementy teatralne.

Sebastian: Póki co trzeba przyznać, że koncertowanie klubowe jest naszym głównym zajęciem, bo od czegoś trzeba zacząć. To są fajne koncerty. Niedawno graliśmy w małym pomieszczeniu w Kętrzynie, w restauracji, w której być może na co dzień organizuje się wesela i baliśmy się, że zawiedzie nagłośnienie, ale właściciel dużo w nie zainwestował i brzmieliśmy lepiej niż w dużych miejscach.

Sama byłam na koncertach, które brzmiały lepiej w klubach niż na dużych scenach.

Michał: Fajnie jest widzieć jak setki ludzi, albo może i tysiące, lubią twoją muzyką. Oczywiście jak bawi się 10 osób też jest fajnie, ale jak masz np. tysiąc osób pod sceną i rzucasz im kostkę, a oni chcą się o nią zabić to jest to zupełnie inny wymiar. Mówimy oczywiście o marzeniach.

Sebastian: Spokojnie, o Twoją kostkę nikt nie chce się zabić...

Czym chcecie się wyróżnić na tej rozbudowanej scenie muzycznej? Czemu ludzie mają kupić właśnie waszą płytę?

Sebastian: Nie jesteśmy koniunkturalistami. Nie gramy nowoczesnego metalu, nie staramy się dopasować kompozycyjnie czy brzmieniowo do mody, staramy się iść własną, old-schoolową ścieżką. Nie mamy inspiracji, żeby być awangardą muzyki. Myślę, że nie będziemy do naszej stylistyki inkorporowali np. jazzu. Wszystkie eksperymenty formalne w heavy metalu już były. Tylko osoba nieosłuchana może oczekiwać od tej muzyki oryginalności w sensie formy. Moim zdaniem musisz dobrać odpowiednio pewne składniki i proporcje i to będzie oryginalne. Manipulowanie różnymi proporcjami w ramach klasycznej formy, bez dodawania mnisiego śpiewu z Tybetu to istota prawdziwej popularności. Dobry kucharz to nie ten, który wrzuca wszystkie możliwe przyprawy w każde danie.

Michał: Chcemy wygrać z masą innych zespołów heavy metalowych po prostu muzyką. Nie stać nas na razie na smoki i ognie, chcemy wygrać jakością kompozycji i melodią. Nasze utwory powinny być melodyjne, mieć zawsze bardzo dobre wokale i przemyślane struktury, sfera instrumentalna stanowi sferę użytkową dla wokalu, który ma błyszczeć. Jeśli wokal ma potencjał, to robi tu bądź nie, pewną jakość. Jest mnóstwo zespołów świetnych instrumentalnie, ale wokal kładzie im wszystko. Naprawdę nie ma co udziwniać. Niektórzy wpadają w pułapkę robienia muzyki dla innych muzyków – mają mnóstwo kolegów z innych zespołów, którzy im mówią „Słuchajcie, wasza muzyka jest trochę przedszkolna, ja te riffy gram po pięciu minutach w domu, dodajcie jakieś np. elementy progresywne, bo nikt nie będzie chciał tego słuchać” i to jest droga donikąd, bo nigdy nie zadowolisz wszystkich. Naszym zdaniem w heavy metalu liczy się prostota, dobra melodia i energia. Ocenę należy jednak zostawić słuchaczom.

Nie boicie się, że ten old-school ludziom się znudzi? Że słuchając was w pewnym momencie pomyślą: „W sumie czemu zamiast iść na ich koncert nie iść na koncert Judas Priest?”

Sebastian: Jest to w pewnym sensie sensowny zarzut, ale powiem brutalnie – w modzie niektóre elementy dawnego ubioru wracają, ale przecież projektują i produkują je współcześni wytwórcy. Tak samo Judas Priest czy Iron Maiden, choć życzę im oczywiście stu lat życia, nie będą grali koncertów w wieku 80 lat w takiej formule jak obecnie... Powstanie pewna luka, którą trzeba wypełnić. Ktoś muzykę z tego gatunku będzie musiał serwować. Tak więc nie ma sprzeczności pomiędzy słuchaniem płyt Iron Maiden i Scream Maker.

Michał: Ja w tym widzę element pedagogiczny. Masa młodych ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o takich zespołach jak np. Saxon, Scorpions które jawią się dla nich jako stare dziady, dzięki przyjściu na niszowy koncert metalowy, np. naszego zespołu, może złapać bakcyla i kupić sobie płyty tych legend. Gdyby nie my, to może słuchali by tylko tego, co serwuje im radio, czy co jest modne w szkole. To mi się podoba w tej muzyce, że możemy ludziom pokazać, że kiedyś w muzyce liczyła się melodia, dobry wokal, umiejętności, a nie tylko sieczka czy malowane paznokcie.

Z drugiej strony rolę edukacyjną w dużej mierze pełni teraz internet. Dużo młodych korzysta z programów takich jak Spotify i dzięki nim poznaje nową muzykę. Ludzie docierają w ten sposób do różnych muzycznych zakątków, nie słuchają tylko radia.

Sebastian: W internecie masz też dostęp do setek milionów e-booków. Czy to znaczy, że laik – bo taka jest większość słuchaczy – nie potrzebuje przewodnika i sam wybierze spośród nich te wartościowe? Nikt nie jest w stanie skonsumować wszystkiego. Potrzeba pewnych, w cudzysłowie, „autorytetów”, żeby fanom muzyki pokazać, w którą stronę iść, żeby się nie rozczarować. Na przykład jeśli jesteś fanem kina, może nie warto oglądać filmów Eda Wooda dla kunsztu reżyserskiego, a jeśli muzyki, to może nie warto eksploracji stylu disco zaczynać od „Białego misia”, ale wejść w np. Abbę. Internet z jednej strony to ułatwia pokazując różnorodność, a z drugiej to utrudnia, ponieważ ludzka zdolność percepcji jest ograniczona. Ktoś może klikać „podobnych wykonawców” na Spotify i przeleci mu to jednym uchem i wyleci drugim – nie zapamięta tego.

Michał: Ja nie wierzę, że młody chłopak, który np. ma w szkole hip-hop od rana do wieczora, nagle sam z siebie zacznie słuchać jazzu, fusion, hard rocka czy muzyki folk...

Wydaje mi się, że obecnie to zupełnie inaczej działa. W szkole istnieje nie tylko hip-hop.

Michał: Ja mam takie osoby w rodzinie. Jest coś takiego jak instynkt stadny – słuchają np. hip-hopu, bo słuchają go wszyscy. To jest jak rozprzestrzeniający się wirus. Ludzie nie zastanawiają się nawet nad tym – kumpel odpala coś głośno na imprezie, to też to ściągają i katują. Jest coś w tym, że jak słuchasz ciągle czegoś w tle, to nawet jeśli na początku ci się to nie podoba, to nawet nie orientujesz się, kiedy zaczynasz to lubić.

Sebastian: Twój gust zależy od twojego otoczenia, w którym się wychowujesz. To jest chyba oczywiste, że jak pojedziesz na rdzenną Pragę, to 90 proc. słucha tam konkretnej muzyki. Z kolei dzieci klasy średniej z miasteczka Wilanów to są nie miłośnicy heavy metalu, tylko indie rocka, bądź jazzu czy bluesa. Fajnie jest wziąć sobie za cel, żeby z tej gettoizacji wyjść i pokazać ludziom, że np. heavy metal to jest muzyka nie tylko dla osób z glanami oraz długimi włosami.

Michał: Na naszym albumie są utwory, które wejdą i mamie, i tacie i babci. Mogę się założyć. Nie staramy się robić muzyki sformatowanej tylko dla ludzi słuchających heavy-metalu. Nie znoszę czegoś takiego. Ja sam byłem kiedyś takim zdeklarowanym, totalnym metalowcem w skórze i ćwiekach, ale to jest troszeczkę droga donikąd. Jeżeli masz fajną melodię, to czemu ona ma się nie spodobać komuś kto słucha muzyki pop? Trzeba mieć otwartą głowę. Ja lubię zarówno Queen jak i Abbę i nie widzę w tym nic złego.

Dobrze więc rozumiem, że chcecie ze swoją muzyką trafić do przeciętnego słuchacza?

Sebastian: Nie, właśnie do nieprzeciętnego!

Michał: Chcemy złamać stereotyp, że heavy metalu słuchają tylko heavy metalowcy, a słuchający dobrego i ciekawego popu czy country czy nawet muzyki dyskotekowej na poziomie typu np. Alphaville nie mają u nas na czym ucha zawiesić. To nie jest naparzanka, to są melodie. Jeśli ktoś ma odrobinę wyobraźni, to jest w stanie sobie wyobrazić te melodie w aranżu Abby, Roxette czy Queen i nie ma w tym nic złego.

Sebastian: Ja wierzę, że muzyka, którą gramy i którą gra kilka zespołów w Polsce, wróci w wielkim formacie. Wtedy wszystkie duże wytwórnie, które bały się jej tknąć patykiem, będą pluć sobie w brodę. Ale wtedy już będzie za późno. Bo w dobie internetu, kiedy już stajesz na pewnym poziomie rozpoznawalności i wykształcasz sobie grupę wiernych fanów, to możesz mieć wytwórnię gdzieś. Dlatego teraz jest czas, żeby wytwórnie i inwestorzy, którzy ładują kasę w niemal disco-polowe projekty różniące się od czystego disco-polo tylko gitarą w tle, zmieniły swoje postrzeganie. Myślę, że za kilka lat obudzą się z ręką w nocniku i my im będziemy tylko machać z naszego ekskluzywnego nightliner'a na pożegnanie (śmiech).

Michał: Prawdą jest to, że w Polsce melodyjny heavy-metal jak KISS czy Def Leppard nie ma wzięcia. Jest to smutne. W latach '80 i na początku '90 masa zespołów pudel metalowych w Stanach zarabiała kokosy w mainstreamie. To były złote kury, zarabiali miliony. Nie wiem z czego wynika to, że w Polsce taka optymistyczna muzyka się nie sprzedaje, a sprzedają się bardzo ciężkie rzeczy albo bardzo depresyjne. W Polsce sprzedawały się w swoim czasie bardzo dobrze takie zespoły jak Sepultura, a kiedy przyjeżdżały w latach'80 grupy w stylu Bon Jovi to na scenę leciał kefir i pomidory. Nawet Kiss musiał odwołać swój koncert bo bilety nie schodziły.

Sebastian: Gdyby transformacja ustrojowa wydarzyła się np. w '85 roku, gdyby wolnorynkowa fala prosperity przyszła wcześniej, to zamiast unosić z sobą i wynosić na piedestał grunge i inne nowoczesne gatunki rocka, poniosłaby ze sobą hard rocka i heavy metal. Mieliśmy pecha.

Michał: Polscy wydawcy są bardzo ostrożni, jeśli chodzi o muzykę metalową, bo rynek wcale nie jest taki duży, a łatwo dać ciała, zainwestować w coś co się nie sprzeda. Nie ryzykują. To jest bezpieczny biznes. Jeśli jest fajny zespół grający muzykę retro, to nie zainwestują w niego bo nie jest ona zgodna z bieżącymi trendami. Wolą wybrać zespół grający z mainstreamu albo wręcz taki syntetycznie stworzyć od zera.

Gdyby było tak jak mówisz, że pieniędzy nie dostawałyby zespoły, które się nie sprzedadzą, to nie miałabym na jakie koncerty chodzić. Oczywiście – niepopularni artyści grają małe koncerty, na których czasem jest raptem kilkadziesiąt osób, ale zespoły przyjeżdżają do Polskiz drugiego końca świata na taki koncert. Promotorzy w nich inwestują. Może gdyby zespoły heavy metalowe godziły się grać dla mniejszej publiczności to byłoby lepiej?

Michał: Wymień jeden zespół, który gra w Polsce klasyczny heavy metal i na którego postawiła duża wytwórnia i któremu zorganizowała porządną trasę po Europie.

Podejrzewam, że jest to trudne, ale może nie należy od razu zwracać się do dużych wytwórni. Mniejsze wytwórnie inwestują w bardzo alternatywne rzeczy, czemu nie w heavy metal? Może trzeba trochę obniżyć oczekiwania?

Michał: Gramy z wieloma świetnymi zespołami, które są na rynku od dziesiątków lat. Muzycznie, gdyby były wydawane na zachodzie, byłyby ekstraklasą. W Polsce mają problemy z frekwencją na koncertach klubowych. Powiem wprost – żeby tutaj zrobić wielką karierę w muzyce heavy metalowej jedyną drogą jest wyjechać, zrobić karierę za granicą i wrócić w glorii i chwale, jak Behemoth, Vader czy Riverside. Inaczej nie ma szans nawet z talentem.

Sebastian: Obecna branża muzyczna nie wie co się dzieje, nie jest dostosowana do tych czasów. Duże wytwórnie korzystają jednak jeszcze z takiej monopolistycznej renty, że są korzystnie ustawione w tym muzycznym układzie zmiennych, często koncertowe są monopolistami i siła rozpędu jakiś czas jeszcze mogą to utrzymywać, więc w efekcie mają w poważaniu małych artystów. Coś przynależnego staremu porządkowi ich jeszcze ciągnie do góry, ale nie bardzo już wiedzą, jak ugryźć internet, o czym świadczą publiczne dyskusje np. o Spotify. Moim zdaniem, to jest czas dla młodych zespołów, które mogą wymyślić coś hiperinnowacyjnego, póki ci starzy wyjadacze mają jeszcze opaski na oczach. Może za parę lat nastąpi rewolucja w branży i okaże się, że duże wytwórnie przespały swój moment.

Z waszych wypowiedzi wyłapuję, że chcecie przede wszystkim dotrzeć do mainstreamu?

Michał: Każdy tzw. artysta chciałby, żeby jego dzieło dotarło, bez szufladkowania, do jak największej grupy ludzi bo nie można ich klasyfikować i zakładać że np. stateczny bankier czy piekarz nie może być fanem heavy metalu tylko dlatego że nie chodzi w skórze i nie ma 17 lat. My robimy muzykę dla siebie i wiemy, że jest dobra, bo inaczej byśmy tego nie wypuszczali. Nie sondujemy tego w oparciu o gusta dziennikarzy i fanów. Jeśli nasza muzyka podoba się innym to super. Dla mnie byłoby czymś wspaniałym, żeby grono odbiorców było jak najszersze oraz żeby nasza muzyka łączyła pokolenia. Ale nikt z ludzi w polskim show biznesie nie postawi na taką muzykę, głęboko osadzoną w tradycji lat 80tych. Nie jest modna, nawet w stacjach radiowych skoncentrowanych na muzykę rockową to nie leci, bo tam puszczają np. muzykę stoner rockową albo coś ala tzw. nju metal.

Sebastian: Możliwość bycia niezależnym od wytwórni daje też crowdfunding. Sami obecnie ruszyliśmy z projektem crowdfundingowym – każdy, kto pomoże finansować naszą płytę znajdzie się na kolażu na okładce nowego albumu. Twarze będą małe, ale do płyty dołączona będzie lupa. Do tego dodamy plik multimedialny z wersją makro. Każdy będzie mógł też umieścić pozdrowienia lub krótką wiadomość pod swoją twarzą. Takiego czegoś w ten sposób nie zrobił jeszcze żaden inny zespół na świecie. Wspólnie z ludźmi robimy nową płytę.

Cieszę się, że próbujecie iść inną ścieżką, ponieważ cały czas słyszę, że zależy wam w dużej mierze na tym, żeby znaleźć się w radiu i dużej wytwórni.

Michał: Radio kojarzy się z taką dużą tubą i w perspektywie potencjalną publicznością i potencjalnymi fanami.

Mi radio przestało kojarzyć się z tubą. Są zespoły, których nigdy nie usłyszymy w radiu, a jednak zbierają dużą publiczność. Wydaje mi się, że radio nie ma już takiego znaczenia.

Michał: Inną drogą jest ciągłe granie koncertów. My chcemy grać te koncerty, nawet jeśli przyjdzie na nie osiem osób. Może na następny koncert wezmą kumpla. Innej drogi nie ma.

Sebastian: W zespół trzeba inwestować i każdą osobę, która przyjdzie na twój koncert, próbować zatrzymać przy sobie. Robimy kilka rzeczy, których nie robi niemal żaden inny zespół – np. przed koncertami rozdajemy ulotki z informacją kim jesteśmy, bo przecież jako support nie jesteśmy znani. Stosujemy też QR code'y i bannery. To jest praca u podstaw. Pomagają też rozmowy z ludźmi na facebooku, które lubię. Ostatnio dowiedziałem się, że mamy fankę, która jest rencistką i nie ma konta internetowego, więc chciałaby inaczej wpłacić pieniądze na nasz projekt crowdfundingowy. Innym razem poznałem fana ze Szwecji, który chciał sponsorować naszą trasę, ponieważ ma firmę i akurat może sobie na to pozwolić.

Michał: Niby jesteśmy muzykami, ale musimy być też trochę swoimi menegerami i marketingowcami. Nie jestem fanem tego, że jako gitarzysta muszę wysyłać maile przez kilka godzin do wytwórni itp., ale muszę to robić. Nie skarżę się, bo dzięki takim akcjom udaje się nam coś osiągnąć. Wychodzimy też do ludzi po koncertach, nie siedzimy w wygodnych garderobach, których zresztą zazwyczaj jako suport nie mamy. Poznajemy dzięki temu fajne osoby, które wprowadzają nowe elementy i ciekawe perspektywy do rozwoju zespołu.

Sebastian: Mówiąc o problemach z dużymi wytwórniami nie chcemy narzekać i zrzucać winy za nasze ewentualne niepowodzenia zewnętrzne czynniki. Po prostu robiąc coś takiego jak granie niepopularnej muzyki, trzeba mieć realne i chłodne spojrzenie na uwarunkowania branżowe. Jesteśmy ostatnim zespołem, któremu można zarzucić, że siedzi z założonymi rękami i czeka na zbawienie.

Michał: Na pewno popełniamy błędy, ale nie myli się ten, kto nic nie robi. Niektórzy mogą odebrać to co robimy, że wpychamy się wszędzie jak Kasia Cichopek, którą swoją drogą bardzo lubię. Chcemy osiągnąć sukces, ale nie za wszelką cenę. Nie pchamy się do żadnych reality show, nie znosimy tego, nie odpowiada nam formuła programów, gdzie bardziej liczy się tzw. dobra telewizyjna historia niż dobra muzyka. Muzyka to nie jest granie pod gusta fanów i mainstreamowych dziennikarzy. Jesteśmy wiarygodni poprzez muzykę, a to, że chcemy ją rozpromować wszędzie gdzie się da, to nie może być zarzut.

Sebastian: Talent show, do których jesteśmy namawiani, są sztuczne, a rock to muzyka, która wzięła się z buntu przeciw sztuczności, potrzeby szczerości i autentyzmu. Nie wyobrażam sobie być reżyserowanym. Jury w takich programach musi bezwzględnie słuchać poleceń i jest konstruowane według identycznego schematu. Rządzą producenci. Jeśli pójdą tam artyści bez charakteru to zostaną złamani, zrobią z nich produkty. A z artystów z charakterem nie da się ulepić produktu, wrócą do tego, co robili wcześniej.

Tak jak mówiłam dla mnie radio, czy też właśnie telewizja, przestały być tubą decydującą o gustach. Kojarzycie na pewno Nicka Cave'a, którego w radiu nie puszczają prawie w ogóle – poza jednym utworem, który w dodatku nagrał z Kylie Minogue. Mimo tego zapełnia wielkie hale koncertowe, a bilety na jego występy są wyprzedawane w ciągu kilku godzin. Może więc da się bez radia?

Sebastian: Da się, ale dużo tu zależy od okoliczności czasowych. Bylibyśmy na pewno innym zespołem, gdybyśmy urodzili się i zaczęli grać wcześniej, w latach '80. I gdybyśmy się urodzili gdzie indziej.

I takie chyba powinno być podejście młodych zespołów. Jako młody zespół, działający od 2010 roku, osiągnęliście już dość sporo, wiele waszych rówieśników może wam zazdrościć.

Sebastian: Czy sporo? Moim zdaniem, jeszcze nie. Ale nie byłoby nas nawet tutaj, gdzie jesteśmy, gdyby nie fani, życzliwi ludzie, radiowcy i inni muzycy. Zespołem, który pełnił dla nas funkcję mentorską był zespół Turbo. Ich gitarzysta, najlepszy w Polsce, Wojtek Hoffmann, pomagał nam od początku. Był więc element kooperacji z zespołami bardziej doświadczonymi, przekazywanie pałeczki.

Skoro już rozmawiamy o innych sposobach dotarcia do słuchaczy, to może opowiedzieć coś więcej o swoim projekcie crowdfundingowym?

Michał: Przede wszystkim za każdą formę wsparcia zespół daje coś w zamian. Ludzie otrzymają tu w zamian naszą muzykę, np. album w wersji cyfrowej bądź jakieś fajne produkty związane z zespołem. To nie jest tak, że jest po prostu żebranie i tyle.

Sebastian: Jedna z osób, które wsparły nasz projekt crowdfundingowy, wygrała również prywatny koncert naszego zespołu. Może on się odbyć na balkonie, w salonie, pewnie jakby chciała nas zamknąć w piwnicy zaczęlibyśmy protestować, ale generalnie chcemy zachęcać w ten sposób ludzi do udziału w akcji: poprzez dawanie im czegoś, czego pewnie Metallica już nikomu nie da. Organizujemy też kolejną edycję koncertu poświęconego pamięci Ronniego James'a Dio, zmarłego kilka lat temu wokalisty Black Sabbath. Osoby, które wesprą nasz projekt, otrzymują wejściówki na ten memoriał. Jako cel kampanii wyznaczyliśmy 28 tys. zł, ale to nie jest cała kwota potrzebna do sfinansowania albumu. Całość to około 60 tys. zł i resztę pokryjemy z własnej kieszeni. Staramy się oszczędzać. My też wkładamy w to mnóstwo własnego kapitału, nie chcemy po prostu wyciągać do kogoś ręki po pieniądze.

Michał: Najważniejszą rzeczą jest strona muzyczna. Stawiamy sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Jak nagrywaliśmy tę płytę, mówiliśmy, że chcemy nagrać najlepszy polski album heavy metalowy. Z perspektywy czasu ocenimy, czy to się udało. Chcemy cały czas podnosić poziom – zarówno muzycznie jak i brzmieniowo. Żeby nagrać płytę, która świetnie brzmi i przebije brzmienie naszego poprzedniego albumu, który miksował czarodziej konsolety z zagranicy Alessandro Del Vecchio , potrzebne są nakłady finansowe. Żaden rasowy producent, który na co dzień pracuje z gwiazdami, nie będzie współpracował z takimi szaraczkami jak my za śmieszne pieniądze. Nawet jeśli uzna, że muzycznie mu się to podoba, to pewne minimum finansowe trzeba spełnić.

Sebastian: Pod kątem kolejnej płyty prowadzimy rozmowy z trzema producentami. Produkują oni ludzi z takich zespołów jak Journey, Dream Theater, Anthrax. Ci ludzie za sam mix i mastering, czyli minimalny pakiet producencki, biorą równowartość miesięcznej pensji prezesa małej spółki giełdowej.

Poza tym, że decydujecie się na crowdfunding zdecydowaliście się pójść również drogą zagraniczną. Wyjechaliście na trasę po Chinach. Często polskie zespoły wyjeżdżają robić tam karierę, ponieważ jest tam dużo ludzi, więc nawet mały koncert w skali Chin jest ogromny w polskiej perspektywie.

Michał: Dokładnie tak jak mówisz. Nie oszukujmy się, chcieli żebyśmy przyjechali, ponieważ promotorom spodobała się EPka. Chińscy fani nie znali nas wcześniej. Tam jest masa ludzi wygłodzonych muzyki. Każdy młody człowiek na pewnym etapie szuka muzyki buntu, brzmienia ostrej gitary. Może trafiliśmy na pewną odwilż, jeśli chodzi o politykę tego kraju. Żeby młodzi Chińczycy nie siedzieli sfrustrowani w domach zastanawiając się dlaczego jest jak jest, postąpiono nieco podobnie jak w przypadku lat '80 w Polsce, kiedy dano swobodę rebelianckim zespołom takim jak Manaam, Lady Pank czy TSA. Być może władza troszkę zapaliła zielone światło, żeby rozładować napięcie społeczne. Byłem w szoku, ponieważ młodzi ludzie są bardzo zorientowani w muzyce heavy metal, znają legendarne kapele. Czują temat. W Polsce gramy kluby po 50-100 osób, a tam gramy na festiwalu największym w Pekinie, gdzie scena jest taka, że się w pale nie mieści. Ludzie szaleją pod sceną, to szokujące.

Sebastian: Jest to dawka dodatkowej energii. Wyjazd tam pozwolił nam skosztować tego, do czego dążymy. Nie chodzi o sławę, ale o format gry. Duże sceny.

Michał: Ja też lubiłem kluby z intymną atmosferą, ale jak jesteś na dużej scenie, masz własnych ochroniarzy, tragarzy, prowadzą cię przez szpaler nie wiadomo czego, na scenie masz kilka wzmacniaczy tylko dla ciebie to co innego. Rozmach i spektakularność tego wszystkiego uderza do głowy jak szampan, jak woda sodowa (śmiech). Jak już tego skosztujesz, widzisz jak ludzie wrzeszczą i jesteś na telebimach, potem oblegają cię po koncertach to wtedy bardzo ciężko wrócić na ziemię. Pewnie tak się czują ludzie, którzy biorą narkotyki. Uświadamiasz sobie, że twoje miejsce jest właśnie na dużej scenie, fajnie jest tam grać, widzieć masy entuzjastycznie reagujących ludzi.

Wydaje mi się, że to zależy od osobowości, miałam okazję rozmawiać z zespołem, który po zagraniu na dużej scenie na Open'er Festival nadal bardziej cenił sobie intymną atmosferę klubów. Nie krytykuję waszego podejścia, ale może to kwestia temperamentu?

Sebastian: Na pewno. Opowiem anegdotę. Gramy trzeci koncert dla wielu osób w Chinach i wracamy wieczorem do hotelu, gadamy. Ja i Michał jesteśmy bardzo rozentuzjazmowani, a nasz, były już, gitarzysta mówi: „Chłopaki, a dla mnie nie ma różnicy czy to jest klub na 15 osób, czy scena na 150 tys.”.

Michał: Ja to szanuję, to jest fajne, ale duży koncert to nie tylko duża scena. To też publiczność, interakcja z zespołem. Nie wiem, jak jest na Open'erze, ale w Chinach była to czysta energia wracająca na scenę od tych ludzi. Nie ma czegoś takiego, że ludzie stoją z założonymi rękami zmanierowani i znudzeni jakby przyszli za karę.

Sebastian: Podczas jednego z koncertów przyszedł do nas organizator i powiedział, że przedstawiciel Partii Komunistycznej, który siedzi na publiczności, mówi, żebyśmy trochę wyluzowali, bo ludzie i tak się dobrze bawią i już lepiej nie muszą.

Michał: To są naczynia połączone. Jak grasz na dużej scenie i ludzie się tylko na ciebie patrzą z pewnym dystansem to nie robi to na tobie wrażenia. Ale jeśli czujesz, że oni odbierają fizycznie każdy twój gest, to jest to magnetyczne i nie da się porównać z niczym innym.

Czyli jednak nie chodzi o wielkość sceny, ale o poziom entuzjazmu wśród publiczności. Może więc czasami lepiej zagrać mały, ale pełen emocji koncert, niż dużą scenę pozbawioną takich przeżyć?

Michał: Tak, naturalnie.

Sebastian: Ale spytaj aktorów, czy lubią grać do niemal pustej sali.

Michał: Oczywiście my lubimy grać w klubach – to jest 99,9 proc. naszej tzw. kariery. Wspaniała sprawa, ale nie ma nic złego w tym, że chcemy grać duże koncerty dla masy ludzi.

Sebastian: W Polsce jest też coś takiego, że ludzie mają wrodzoną powściągliwość wobec własnego sukcesu w jakimkolwiek wymiarze. Nie dotyczy to tylko muzyki. Jak widzi się kogoś, kto z tego co robi, jest w jakiś sposób dumny, który się tym entuzjazmuje, to ludzie mają taką reakcję: „Co za bufon!”, przyszywa się mu łatkę pyszałka.

Michał: Bufon, chwali się, chełpi się, to jest pejoratywne.

Sebastian: W Polsce się utarło na przykład, że jak ktoś opowiada o swojej pracy, to mówi mu się z niesmakiem „co tam będziemy o pracy gadać!”. To albo lubisz swoją pracę, lubisz o niej rozmawiać, albo jej nienawidzisz i jak tylko wyjdziesz to ją wypierasz. Ten drugi wariant to znak, żebyś zrobił coś ze swoim życiem.

Michał: To jest spuścizna mentalna PRLu. W Stanach jak osiągasz sukces, to się tym chwalisz to jest pozytywne i naturalne. Każdy mówi: „On osiągnął sukces, ja też mogę!”. Jeśli w Polsce osiągasz sukces to spora grupa ludzi, pomijając to jak negatywnie ocenia w jaki sposób do niego doszedłeś – bo na pewno nakradł czy coś – to pytają tylko czemu się tym tak chwalisz, obnosisz się z tym, gdzie ta pokora. To wynika z tego, że w PRLu wszyscy mieli mieć po równo i niedobrze było, jak ktoś miał lepiej. Być może to się utrwaliło w społeczeństwie i potrzeba paru pokoleń, żeby patrzeć na to zdrowo.

Sebastian: Myślę, że osiągają coś w jakiejkolwiek dziedzinie, ci, którzy są fanatykami tego co robią, ci, którzy w to wierzą, mając co prawda racjonalny osąd rzeczywistości, ale uparcie dążąc do celu. Dlatego choć być może to zły przykład, takie swoiste „sukcesy” odnosi Państwo Islamskie. Nie dlatego, że są świetnymi strategami, ale, mówiąc z przymrużeniem oka, dlatego, że fanatycznie i bezkompromisowo wierzą w to co robią. Tutaj to się objawia w sposób skrajnie negatywny, godny potępienia, ale generalnie jak w życiu wierzysz w coś, co robisz, to ma to sens i szansę na realizację. Dużo więcej sensu niż narzekanie na cały świat dookoła i hejtowanie wszystkiego w internecie.

Taka specyfika internetu...

Sebastian: Nie tylko internetu, ale też ludzi.

Michał: Polsce nie układało się za dobrze w poprzednim wieku, a istnieje pewne sprzężenie między poziomem dobrobytu a nastrojami społecznymi. Żeby młodzi ludzie w Polsce nie byli sfrustrowani muszą mieć pracę, muszą mieć poczucie, że państwo daje im szansę. Musi minąć trochę czasu, kilka pokoleń, aż ten poziom stopy życiowej się podniesie, żeby automatycznie zmniejszył się poziom frustratów, którzy hejtują na potęgę np. Kasię Cichopek, za to, że jej się udało. Uwielbiam ją, cudowna kobieta (śmiech). Dla mnie to jest szczerze niepojęte. Nie kojarzę, żeby w innych krajach, w których byłem, było tak duże natężenie zawiści. W Polsce wystarczy, że osiągniesz sukces, nieważne jak, musisz być przygotowany na to, że będą w ciebie rzucać czym się da. W show biznesie trzeba mieć grubą skórę i katalizować te negatywne rzeczy w coś co cię napędza.

Jakie, poza nową płytą, są wasze plany na przyszłość?

Sebastian: Po pierwsze w lutym, marcu i kwietniu będziemy w dużej trasie po Polsce i nie tylko, możliwe, że również w Wielkiej Brytanii i Irlandii. W perspektywie czerwca myślimy o koncertach w Niemczech. W wakacje będziemy nagrywać płytę. W tej chwili bez przerwy komponujemy utwory. Wydamy płytę pod koniec roku, jestem pewien, że ten projekt wypali. To jest plan na przyszły rok – konkretne rzeczy są do zrobienia, mnóstwo tytanicznej pracy dla całego zespołu, ale potem będziemy zbierać jej plony jeżdżąc na trasy międzynarodowe. W planach jest też zagranie kilku prestiżowych supportów, ale nie chcę zapeszać, więc nie będę mówił o co dokładnie chodzi.

Z tego co wiem, każdy z was poza muzyką ma też inną pracę. Ty, Sebastian, jesteś dziennikarzem gospodarczym. Jak to łączycie? Czy macie w ogóle czas na coś poza zespołem i pracą?

Michał: Dla mnie nasz zespół to pasja i spełnianie życiowego marzenia. Naturalnie jak każdy racjonalny człowiek zdaję sobie sprawę, że z marzenia się nie wyżyje. W związku z tym zdobyłem pewne wykształcenie i na co dzień realizuję się zawodowo w pracy, którą bardzo lubię. Praca daje mi fundament, jak każdemu kto ma pasję, żeby tę pasję rozwijać. Ważne jest utrzymanie zdrowego balansu między pracą zawodową, a spełnianiem marzenia, które de facto jest drugą pracą. Każdy z nas ma na sobie odpowiedzialność zawodową, którą dźwiga, i musi to robić w rzetelnej formie, o co dbamy. Dlatego trzeba mieć balans, który pozwala funkcjonować zawodowo i prywatnie. Nasz komfort polega na tym, że gramy głównie w weekendy wieczorami, na czym nie cierpi tydzień zawodowy. Jedni po pracy leżą wtedy na kanapie albo grają w piłkę, ja gram w zespole i komponuję utwory najlepiej jak umiem. Podchodzę profesjonalnie zarówno do pracy jak i do zespołu.

Sebastian: Z filmów skądinąd wiadomo, że jak się ma żonę i kochankę to jednocześnie trzeba zadowalać żonę, żeby się nie zorientowała, ale też rozpieszczać jeszcze bardziej kochankę, żeby ta nie znalazła sobie innego obiektu zainteresowania. Praca i hobby trochę tak wygląda. [śmiech]

Czy gdybyście mogli żyć z muzyki, rzucilibyście swoją pracę?

Sebastian: Traktowałbym wtedy to co robię do tej pory jako hobby, a muzykę jako pracę.

Michał: Postawiłbym na muzykę.

Sebastian: Na szczęście moja praca ma taki charakter, że ewentualne życie z muzyki jej nie wyklucza.

Michał: Odrobina dobrej woli i wszystko można połączyć.

Sebastian: Wystarczy tylko trochę dobrej organizacji.



Galeria:
Scream Maker