Łupieżcy w mundurach. Alianci plądrowali III Rzeszę bez litości

Łupieżcy w mundurach. Alianci plądrowali III Rzeszę bez litości

Dodano:   /  Zmieniono: 
(fot. SOVFOTO/UIG VIA GETTY IMAGES, EAST NEWS)
Alianckie armie plądrowały pokonane Niemcy metodycznie i bez litości, żeby odkuć się na wojnie.
Ten dzień Leonid Goryczew, czerwonoarmista z Mińska, musiał zaliczyć do udanych. Jako jeden z pierwszych żołnierzy wspiął się na dach Reichstagu i pomagał zatknąć tam czerwoną flagę, zwiastującą zwycięstwo nad III Rzeszą. Historyczny moment uwieczniał nadworny fotograf Armii Czerwonej, Jewgienij Chałdej, który i tak musiał potem dla celów propagandowych wyretuszować całe zdjęcie. Poza dodaniem większej ilości dymu, wstawieniem innej flagi i innego wieszającego ją żołnierza Chałdej musiał jeszcze wymazać zegarek z nadgarstka Lońki Goryczewa. Oficjalnie nie było nic złego w noszeniu zegarków przez żołnierzy sowieckich. Tyle że na drugiej ręce Goryczew też miał zegarek, co czujni towarzysze z wydziału propagandy armii uznali za zbyt jaskrawy dowód na to, że wyzwoliciele zachowują się w istocie jak każda zwycięska armia w historii i rabują Niemcy na potęgę.

W ten sposób Rosjanie wzięli historyczną winę za splądrowanie kraju pokonanego wroga na siebie, choć tak naprawdę procederowi temu z upodobaniem oddawała się każda z armii, której udało się postawić stopę w granicach III Rzeszy. Od ruin Gdańska czy Wrocławia przez opustoszałe dolnośląskie i pomorskie miasteczka, sudeckie zamki, klasztory w Austrii i Bawarii po bogate rezydencje Nadrenii i miasta przemysłowe Ruhry i Saary w 1945 r. odbywał się największy szaber nowoczesnej Europy. Obłowić próbowali się wszyscy – od rządów, dysponujących tajnymi służbami i specjalnymi oddziałami szabrowników, przez oficerów, zaopatrujących się bez oporów w pamiątki z zamków i pałaców, które obierali sobie za kwatery, po zwykłych żołnierzy, szukających na wojnie nie sprawiedliwości i chwały, tylko łupów, które można by wywieźć do domu i spieniężyć.

ŁUPIEŻCY W MUNDURACH

Zorganizowany rabunek ruszył pełną parą, gdy Hiter trzymał się mocno w bunkrze w Berlinie. Na zajmowane przez aliantów tereny wkraczały specjalne jednostki, których jedynym zadaniem było wyszukiwanie łupów wojennych.

Sprzymierzeni dokładnie widzieli, czego w Niemczech szukać. Rządy zwycięskich państw wysłały w poszukiwaniu łupów wojennych rabusiów w oficerskich mundurach, zaopatrzonych w szczegółowe dane wywiadu i wytyczne. Nie było więc przypadkiem, że w rozgłośni radiowej w Bad Neuheim koło Frankfurtu pojawił się pracujący dla armii USA inżynier dźwięku Jack Mullin. Miał on sprawdzić pogłoski o działającej dzięki falom radiowym superbroni, zdolnej wyłączać na odległość aparaty zapłonowe lecących samolotów. Nic takiego nie znalazł, za to jego wzrok przykuły dwie pokaźnych rozmiarów walizy, kryjące cudo techniki, które miało zmienić świat show-biznesu. Były to jedne z nielicznych zachowanych po bombardowaniach alianckich magnetofonów hi-fi niemieckiej firmy AEG, wyposażone do tego w zapas 50 rolek taśm firmy IG Farben. Mullin służył w specjalnej jednostce pod nazwą Field Information Agency, Technical (Techniczna Agencja Informacji Polowej). Amerykanie sformowali FIAT pod koniec wojny, z myślą o poszukiwaniu w Niemczech technologii nie tylko o znaczeniu wojskowym, ale i przemysłowym. FIAT metodycznie przeczesywał biura firm prywatnych i uniwersyteckie laboratoria w poszukiwaniu wartościowych technologii. Do samego tylko urzędu patentowego w Berlinie Amerykanie oddelegowali 70 ludzi, którzy zrobili ponad 20 km mikrofilmów, kopiując dokumentację ponad 140 tys. zarejestrowanych tam i oczekujących na rejestrację patentów. Podobną jednostkę jeszcze po lądowaniu aliantów w Normandii powołali Brytyjczycy. Stalin też nie próżnował, tworząc w lutym 1945 r. komitet nadzorujący pracę 48 batalionów „trofiejszczyków”, szukających szczególnie cennych łupów w okupowanych Niemczech, ale także w Polsce i Czechosłowacji. Członkiem jednego z takich batalionów był inż. Siergiej Korolow, specjalista od technologii rakietowej, szukający informacji na temat rakiet V1 i V2.

Plany splądrowania Niemiec szybko sformalizowano, żeby zminimalizować skutki powojennego chaosu. Przygotowano więc specjalny plan pozbawienia Niemiec zdolności do wywołania kolejnej wojny. Miało się to dokonać poprzez redukcję potencjału przemysłowego kraju do poziomu połowy tego, co Niemcy miały w 1938 r. Zakładano zniszczenie 1500 fabryk i zakładów przemysłowych, co w istocie sprowadzało się do wywiezienia ich majątku i dokumentacji za granicę. Wartość tej masy upadłościowej wedle dzisiejszych cen wynosiła 120 mld dolarów.

Ta zgodność rabunkowych celów wyglądała pięknie na papierze, ale alianci szybko skoczyli sobie do gardła w kłótni o podział wojennych łupów. W Poczdamie Rosjanie zaczęli protestować przeciwko wywożeniu całych zakładów przemysłowych do USA i Wielkiej Brytanii. Sami jednak także nie próżnowali, demontując przemysł w kontrolowanej przez siebie części Niemiec. Dotyczyło to szczególnie terenów, które miały przypaść Polsce. Rabunek dokonywany przez okupacyjną armię zachęcał także szabrowników z głębi Polski, ruszających odkuć się na Ziemie Odzyskane. Rosjanie temu nie zapobiegali, współpracując często z gangami rabusiów przeciwko kruchej polskiej administracji na zachodnim pograniczu. Planując metodyczne splądrowanie pokonanego kraju, brano bowiem pod uwagę także indywidualną przedsiębiorczość.

SKARBY JADĄ ZA OCEAN

15 maja 1945 r. do siedziby Reichsbanku w Berlinie wszedł major NKWD Fiodor Nowikow, żądając otwarcia sejfów, w których było prawie 4 mln dolarów w złocie. Nie ta drobnica interesowała jednak Nowikowa, tylko obligacje rządowe na sumę 400 mln dolarów. Papiery wartościowe zniknęły jeszcze tego samego dnia i do dziś nie wiadomo, czy Nowikow działał sam, czy na czyjeś polecenie. Przez następne dziesięciolecia kolejne pakiety obligacji wypływały na rozmaitych rynkach, od Szwajcarii, Holandii i Izraela po Wielką Brytanię i USA. Tropy zawsze wiodły do szemranych banków zarejestrowanych w rajach podatkowych. I ludzi takich, jak były oficer amerykańskich sił powietrznych, Herbert William Brann, który powołując się na kontakty z rosyjskimi służbami, próbował opchnąć Amerykanom papiery o nominalnej wartości 90 mln dolarów. Rynek zrabowanych po wojnie kosztowności jest bogaty i wcale nie dotyczy on mienia żydowskiego, zagarniętego przez Niemców w czasach narodowego socjalizmu, które potem w tajemniczy sposób rozpłynęło się po świecie. Chodzi o niemieckie kolekcje o jasnym i legalnym pochodzeniu, które przepadły wraz z pojawieniem się w okolicy alianckich żołnierzy.

W przypadku krajów takich jak Rosja sprawa jest dosyć prosta. Moskwa uważa je za oficjalne łupy wojenne i zadośćuczynienie za zniszczenia z czasów wojny. Niemcy, jeśli protestują, to nieśmiało, znosząc z zaciśniętymi zębami organizowane raz po raz w Rosji wystawy nieznanych wcześniej dzieł sztuki z tamtejszych zbiorów. Prezentują one publiczności dzieła Goi, Łukasza Cranacha Starszego, El Greca, Tintoretta, Degasa czy Renoira, wszystko to ze starych niemieckich kolekcji, które znalazły się po wojnie w Rosji. Niemcy upominają się za to bez skrupułów o dobra zrabowane przez innych alianckich żołnierzy. Bo wbrew utrwalanym przez Hollywood legendom nie wszyscy oficerowie byli nieskazitelnymi rycerzami bez skazy, jak szef nowojorskiego Metropolitan Museum James Rorimer, ratujący tuż po wojnie zrabowane przez nazistów w całej Europie dzieła sztuki.

Jego przeciwieństwem był Joe Tom Meador, który liznął trochę sztuki w college’u w Teksasie. Na wojnę do Europy trafił jako porucznik artylerii, wiedząc dokładnie, jakie skarby może znaleźć w Niemczech. Zwłaszcza jeśli wraz ze swoją jednostką zajął Quedlinburg, gdzie w katedrze przechowywano przedmioty związane z Henrykiem I, saksońskim władcą z X w., który zjednoczył średniowieczne Niemcy. Przez stulecia do Quedlinburga pielgrzymowano z tego powodu z całych Niemiec, więc gdy zaczęły się alianckie bombardowania, liturgiczne przedmioty z VII czy VIII w., iluminowaną Ewangelię z wieku IX czy bogato zdobione średniowieczne egzemplarze Biblii schowano w jaskini pod miastem, skąd przepadły po pojawieniu się chłopców z US Army. Kilka miesięcy później porucznik Meador został skazany na wysoką grzywnę za zrabowanie srebrnej zastawy i kolekcji porcelany z willi w alpejskim Biarritz. Przesłuchiwano go także w związku ze zniknięciem dzieł sztuki w Quedlinburgu, ale nic nie wskórano. Meador wrócił do USA i umarł spokojnie na pograniczu Teksasu i Oklahomy w 1980 r., zostawiając w spadku średniowieczne skarby, które rząd niemiecki odkupił od krewnych złodzieja za 3 mln dolarów.

Podobny los spotkał bezcenny manuskrypt pierwszego staroniemieckiego poematu, „Pieśń o Hildebrandzie”, który przepadł pod koniec wojny. Pochodzące z IX w. dzieło odnalazło się w połowie lat 50. w Kalifornii uszkodzone, bez strony tytułowej, którą znaleziono 20 lat później w Filadelfii. Nie bez winy są też Francuzi, odpowiedzialni za splądrowanie zamku Rauhenzell koło Immenstadt w Bawarii, gdzie ukryto przed nalotami unikalną kolekcję średniowiecznych dzieł sakralnych z kości słoniowej z muzeum w Darmstadt. W kwietniu 1945 r. zamek stał się kwaterą francuskich oficerów z 2. Marokańskiej Dywizji Piechoty i wtedy ślad po skarbie zaginął; pojawił się on 40 lat później na aukcji w Paryżu, skąd udało się go w końcu ściągnąć z powrotem do Darmstadt. Nie mówiąc o plotkach na temat tego, jak to brytyjscy marszałkowie i admirałowie biorący udział w konferencji poczdamskiej wypożyczyli na zawsze część bezcennych zbiorów ze służącej im za biuro biblioteki Wilhelma Hohenzollerna w pałacu Cecilienhof.

KONIEC ELDORADO

Wojenne łupy służyły nie tylko zaspokojeniu żądzy zysku zwycięzców nad III Rzeszą. Metodyczne plądrowanie pokonanego kraju przyniosło także wymierne korzyści. Bez zrabowanych z Niemiec technologii nie byłoby słynnego radzieckiego motocykla IŻ 350, opartego na konstrukcji DKW. Ani inżynier Mamoń z pamiętnego „Rejsu”, ani pokolenia mieszkających za żelazną kurtyną ludzi nie mieliby też zdjęć robionych aparatem Zorka 5, będącym kopią słynnej niemieckiej Leiki. Rosjanie nie polecieliby też w kosmos, gdyby inżynier Korolew nie przewertował dokumentacji z hitlerowskiego ośrodka rakietowego w Peenemünde i nie dostał do współpracy wyłapanych w sowieckiej strefie okupacyjnej niemieckich specjalistów od technik rakietowych.

Jeszcze większe korzyści odnieśli z plądrowania Niemiec Amerykanie. Cała ta masa danych była systematycznie opracowywana i przekazywana uniwersytetom, laboratoriom i stowarzyszeniom technicznym, które zrobiły z niej właściwy użytek, dając podstawy do technologicznego boomu po wojnie. Nieco mniej szczęścia, albo rozumu, mieli za to Brytyjczycy, stosujący ścisłą cenzurę informacji przemysłowych pozyskiwanych w Niemczech. Te same raporty, które Amerykanie rozdawali swoim przemysłowcom i badaczom za darmo, rząd Jej Królewskiej Mości opatrzył klauzulą poufności, udostępniając tylko ogólnikowe streszczenia.

Efekt był taki, że technologię kolorowej fotografii, wydłubaną z szaf pancernych koncernu Agfa, uznano na Wyspach za mało obiecującą biznesowo! Zajęli się nią Amerykanie – oparte na patencie Agfy klisze kolorowe Kodak przestał produkować dopiero na początku XXI w. Łupieżcze eldorado nie trwało długo. Na ziemiach przyznanych Polsce administracja nieco okrzepła i zaczęła chronić mienie dla przesiedleńców, wyrzucanych przez Stalina z dawnych Kresów Wschodnich. Dawni sojusznicy szykowali się już do zimnej wojny i zaczęli bardziej dbać o to, żeby Niemcy w kontrolowanych przez nich sektorach nie pogrążyli się w nędzy. Demontaż niemieckiego przemysłu wstrzymano, a w zachodniej części zastosowano plan Marshalla, który podniósł z gruzów powojenną gospodarkę. Niemieckie wynalazki z czasów III Rzeszy zaczęły zmieniać świat. Inżynier Mullin zabrał znalezione w studiu radiowym pod Frankfurtem magnetofony do USA z myślą o zainteresowaniu Hollywood tą metodą rejestrowania dźwięku. Pokaz w studiu MGM wypadł świetnie, zaproszeni goście nie byli w stanie odróżnić nagrania od dźwięku na żywo. Inżynieria dźwięku wraz z show-biznesem wkroczyła w epokę hi-fi.

NA OTARCIE ŁEZ

Werner von Braun pracujący dla Amerykanów okazał się godnym przeciwnikiem dla sowieckiego przemysłu rakietowego, pomagając USA przełamać rosyjską dominację w tej dziedzinie. – Nie dostajemy z Niemiec nic, czym moglibyśmy nakarmić nasze bydlęta – narzekał brytyjski minister finansów Dalton, świadom końca polityki władz okupacyjnych, której jedynym celem było ulżenie ciężarom brytyjskiego podatnika. Brytyjczycy rzeczywiście fatalnie to rozegrali. Gwoździem do ich trumny była sprawa zakładów w Wolfsburgu, produkujących ulubione przez Hitlera volkswageny. Zamieniona przez mjr. Ivana Hirsta w zakład remontowy dla potrzeb angielskiego wojska fabryka pod jego kierownictwem wróciła do pomysłu taniego auta dla ludu. Jednak w 1948 r. zniechęcony brakiem zysków z Niemiec rząd brytyjski zaproponował Henry’emu Fordowi II całą fabrykę za darmo. Na otarcie brytyjskich łez można dodać, że Ford też nie był zainteresowany VW i oddał firmę lokalnym właścicielom, którzy zbudowali jeden z największych koncernów motoryzacyjnych świata. Brytyjczykom z łupów niemieckich zostały firmy Nivea i Osram, które zresztą odsprzedali Niemcom krótko przed zjednoczeniem.

Całkiem nieźle za to poradzili sobie niepozorni Francuzi, którym psim swędem udało się przeskoczyć z obozu hitlerowskiego do klubu zwycięzców i zająć silnie uprzemysłowione Zagłębie Saary i włączyć je w swój obszar celny. Rządzili tam aż do końca lat 50. Za to prawo do czerpania zysków z tamtejszych kopalń węgla zachowali aż do 1981 r.

Tekst ukazał się w 19/2015 numerze tygodnika "Wprost".

Najnowsze wydanie tygodnika "Wprost" dostępne jest w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju.

"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore GooglePlay