Romaszewska dla "Wprost": Jatka w polityce zagranicznej

Romaszewska dla "Wprost": Jatka w polityce zagranicznej

Dodano:   /  Zmieniono: 
Agnieszka Romaszewska-Guzy (fot. mat. prasowe)
Za każdym razem, gdy polskie spory polityczne wchodzą na pole spraw zagranicznych, wynikają z tego szkody. Dlatego trzeba za wszelką cenę uniknąć przekształcenia obecnej kampanii wyborczej w kolejną polityczną jatkę, tym razem na polu stosunków polsko-ukraińskich.
Na początku warto dobrze sobie przypomnieć niesławne dzieje platformianego „resetu” z Rosją. To zdumiewające ocieplenie, które nie przyniosło żadnych pozytywnych efektów, miało według mnie jeden realny powód, a była nim chęć odróżnienia się od PiS. Chodziło mianowicie o to, by konkurentom przykleić łatkę rusofobów, a PO przedstawić (także w Europie) jako rozsądnych i pokojowo nastawionych pragmatyków. Ta polityka zakończyła się tragicznie, a w dodatku – w świetle butnego zachowania się Rosji po Smoleńsku – budziła zadziwienie nawet zachodnich dyplomatów. Spotkałam się z sytuacją, gdy mój zachodni wysoko postawiony rozmówca w tym wszystkim doszukiwał się jakichś korzyści, być może tajnych, szerzej nieznanych opinii publicznej, zachodząc w głowę, o co to właściwie polskiemu rządowi chodzi...

Przez ostatnie osiem lat praktycznie skasowaliśmy też zasadę, że w sprawach polityki zagranicznej należy poszukiwać konsensusu w parlamencie, a posłom i senatorom przystoi w tych sprawach powściągliwość i unikanie zbyt dramatycznych indywidualnych, nieuzgodnionych akcji.

Teraz po raz kolejny można się spodziewać, że sprawy zagraniczne znajdą się na tapecie kampanii wyborczej, a przedmiotem starć mogą stać się szczególnie delikatne, a przy tym newralgicznie ważne dla obu partnerów, stosunki polsko-ukraińskie.

Na wieść o tym, iż parlamentarzyści PiS nie wzięli udziału w pierwszym od kilku lat spotkaniu polsko-ukraińskiej grupy parlamentarnej, opadły mi ręce. Przedtem posłowie zażądali, by ich partnerzy przeprosili za ludobójstwo na Wołyniu, a gdy ci odmówili zaakceptowania takiego postawienia sprawy – opuścili posiedzenie. Jest to przykład działania tyleż efektownego co do niczego nieprowadzącego. Poza awanturą i niesmakiem.

Byłoby najzupełniej normalne i właściwie, gdyby posłowie PiS przekazali ukraińskim odpowiednikom swoje stanowisko i oczekiwania, a także oburzenie w sprawie przyjęcia przez Radę Najwyższą ustawy oddającej cześć UPA i przyznającej prawa jej kombatantom, ale opuszczanie posiedzenia to bezsens. Dosłownie kilka dni temu kandydatka PiS na premiera Beata Szydło mówiła, że będziemy teraz słuchać się nawzajem. I co? Przecież to jest pewna szersza filozofia prowadzenia polityki i nie może dotyczyć tylko stosunków wewnętrznych! Tuż przed wyborami stanowisko partii, która ma szansę na przejęcie rządów, jest śledzone szczególnie uważnie – także za granicą. Czy posłowie, którzy tak buńczucznie zareagowali, uzgadniali swoje postępowanie z prezesem Kaczyńskim, z panią wiceprezes Szydło?

Nie mogę też pojąć, jak mógł przewodniczący grupy, poseł Marcin Święcicki, od wielu lat szczerze zaangażowany w dialog polsko-ukraiński, dopuścić do takiej sytuacji? Jak mógł dopuścić, by przygotowana deklaracja zawierała pola minowe nieuzgodnione z opozycją? Zamieszczanie we wspólnej deklaracji, odnoszącej się do wielu rzeczy, także kwestii wołyńskiego ludobójstwa było przecież ogromną nieostrożnością. Ta sprawa wymaga osobnego potraktowania i nawet sposób mówienia o niej wymaga osobnych negocjacji! Czyżby znów pomysł na umyślne prowokowanie PiS? Żeby pokazać „jacy oni są okropni, a my dobrzy”?

Polityka zagraniczna, w tym – zwłaszcza teraz – polityka wschodnia, w sytuacji nieustannej konfrontacji z imperialną polityką rosyjską to sprawa tak ważna dla Polski, dla jej pozycji w Europie, dla jej przyszłości, że nie może być przedmiotem gier wyborczych. Znalezienie właściwych proporcji w sprawach stosunków polsko-ukraińskich, kluczowych dla całości sytuacji w regionie, nie jest łatwe, a narażanie tych stosunków dla przedwyborczych demonstracji jest absolutnie niedopuszczalne.