Najbardziej wpływowy generał w walce z dżihadystami. Jego życie to gotowy scenariusz

Najbardziej wpływowy generał w walce z dżihadystami. Jego życie to gotowy scenariusz

Dodano:   /  Zmieniono: 
Generał Kasim Sulejmani (fot.mat.ilustracyjny z tygodnika "Wprost")
W wojnie z Państwem Islamskim najbardziej wpływowym człowiekiem okazuje się irański generał o życiorysie nadającym się wprost na film sensacyjny.
Przystojny mężczyzna w średnim wieku spogląda ze zdjęć, na których stylizowany jest na filmowego twardziela. Siwiejące włosy, zarost, pewne siebie spojrzenie. Kasim Sulejmani nie jest jednak kinowym gwiazdorem, ale raczej kimś, kogo mógłby zagrać jakiś bohater intrygi na pograniczu political fiction i filmu akcji. Jest generałem majorem irańskiej Gwardii Republikańskiej i szefem służb wywiadowczych penetrujących obszar od Lewantu po Pakistan. Jednym z najważniejszych aktorów tego, co dzieje się na tym terenie od co najmniej dwóch dekad.

Generał bez munduru

Sulejmaniego w Iraku, Libanie czy Izraelu przedstawiać nie trzeba, jednak poza Bliskim Wschodem nazwisko dziwnego generała, który nigdy nie nosi munduru (w ten sposób chce demonstrować, że za granicą jest "doradcą”, a nie dowódcą), stało się szerzej znane dopiero w ubiegłym roku. Większość analityków się zgadza, że to dzięki jego doświadczeniu i zdolnościom dowódczym udało się powstrzymać falę zdobyczy Państwa Islamskiego. Sulejmani na czele irańskich ochotników z tzw. sił Kuds (oddziały Strażników Rewolucji do operacji specjalnych) przegrodził drogę islamistom, przed którymi uciekała fatalnie dowodzona regularna armia iracka. Pod jego dowództwo oddały się irackie milicje szyickie, a nawet część Kurdów z okolic Mosulu.

Latem zeszłego roku najcięższe boje z islamistami toczyły się we wschodniej części prowincji Saladin. Sławny dowódca pojawiał się na najtrudniejszych odcinkach frontu. Obserwował, radził, zarządzał przegrupowania. Żołnierze słuchali go, nawet jeśli nie był ich bezpośrednim dowódcą. Pierwsze zwycięstwo w bitwie o miasto Amirli dało mu sławę pogromcy dżihadystów. Choć do pełnego zwycięstwa było bardzo daleko, to nareszcie ktoś pokazał tchórzliwym dowódcom armii, jak trzeba się bić i zwyciężać. Hadi Al-Amiri, były iracki minister i dowódca Badr, największej milicji szyickiej, przyznał wprost: "Gdyby nie Sulejmani, mielibyśmy dziś rząd iracki na emigracji”.

Potem przyszła operacja „Aszura”. Oddziały Sulejmaniego po ciężkich walkach zajmowały kolejne wsie i miasteczka. Największą bitwę stoczyły o Tikrit, rodzinne miasto Saddama Husajna. Z drugiej strony właśnie w Tikricie okazało się, że generał nie jest aż tak niezwyciężony, jak głosiła to fama. Po pierwszych sukcesach jego ludzie zostali wyparci z miasta. Zdobyli je, ale dopiero po nalotach lotnictwa amerykańskiego. Dla uczestnika rewolucji irańskiej z 1979 r. dzielenie się chwałą zwycięstwa z „wielkim Szatanem” było rodzajem dyshonoru. Także dla Amerykanów sytuacja staje się co najmniej dziwna. Oto wspierają w walce człowieka, którego nazwisko nadal widnieje na liście podejrzanych o wspieranie terroryzmu. Z drugiej strony nie mają wyboru – ich oficjalni sojusznicy, generałowie iraccy, okazali się partaczami. Nie dość, że uciekali w popłochu, to jeszcze zostawiali wrogowi w prezencie magazyny broni zapełnione po dachy amerykańskim sprzętem.

Kariera "żywego męczennika"

58-letni Sulejmani jest jednym z najbardziej doświadczonych irańskich dowódców. Karierę wojskową ten syn chłopskiej rodziny z południa Iranu rozpoczął jako ochotnik Gwardii Rewolucyjnej w 1979 r. W czasie wojny iracko- -irańskiej został oficerem, nie mając nawet 30 lat, dowodził ważnym odcinkiem frontu. Po wojnie zwalczał (i to z sukcesem) przemyt narkotyków z Afganistanu, wciąż pnąc się po szczeblach kariery. Wykazywał się przy tym rewolucyjną żarliwością zaszczepioną mu jeszcze w szkole przez kaznodzieję Hodżata Kamjaba, bliskiego współpracownika ajatollaha Chomeiniego. Nawet dziś na swoim profilu na Instagramie serie zdjęć z frontu przerywa czasem religijnymi komentarzami albo pochwałami pod adresem najważniejszych przywódców duchowych.

Nie wszystkie szczegóły z życia Sulejmaniego są znane, zwłaszcza po tym, gdy został szefem sił specjalnych Kuds (w 1997 lub 1998 r.). Wiadomo, że zwalczał afgańskich talibów, współpracując z Amerykanami (zanim George Bush nie włączył Teheranu do swojej "osi zła”). Od tego czasu krążył po Bliskim Wschodzie, budując potajemnie sieć irańskich interesów i grup wpływów. Utrzymywał kontakty z libańskim Hezbollahem i z syryjskim prezydentem Asadem. Najwyższy przywódca duchowy Iranu Ali Chamenei z uznaniem mówił o jego zasługach. Awansował go na generała, a w jednym z przemówień nazwał żywym męczennikiem, co w ustach irańskiego hierarchy jest najwyższą pochwałą.

Wiadomo, że od co najmniej kilku lat stał się jednym z głównych rozgrywających w wewnętrznych rozgrywkach w Iraku. Podobno poparciu Sulejmaniego zawdzięczał stanowisko poprzedni bagdadzki premier Nouri Al-Maliki. Od początku wojny syryjskiej ciągle pojawiał się też w Damaszku, a jego ludzie brali udział w walkach po stronie sił rządowych (według niepotwierdzonych informacji wiosną 2013 r. Sulejmani osobiście dowodził walkami w Al-Kusajr pod Homs).

Syryjskie kłopoty bohatera

Wygląda jednak na to, że irański supermen doszedł do granic swojej omnipotencji. Pod koniec czerwca Ali Chamenei niespodziewanie odebrał generałowi dowództwo akcji w Syrii. Być może ajatollahowie uznali, że superszpiegowi i szefowi służb specjalnych nie przystoi status celebryty, jakim cieszy się wśród irackich szyitów. W wielu miastach irackich portrety generała pojawiały się na muralach, a wiosną pewien reżyser poświęcił swój film Sulejmaniemu. Nie mniej rozczarowujący w przypadku dowódcy, od którego oczekiwano rzucenia Państwa Islamskiego na kolana, okazał się brak zapowiedzianych sukcesów. Jeszcze na początku czerwca Sulejmani obwieścił w internecie, że „już za parę dni świat zostanie przyjemnie zaskoczony tym, co przygotowujemy wspólnie z dowództwem syryjskim”. Niestety, wkrótce potem upadła Palmira, a w ciągu następnych tygodni Państwo Islamskie zajęło kilka kolejnych miejscowości.

Wojska prezydenta Asada znalazły się w odwrocie na kilku odcinkach frontu. Co więcej, po raz pierwszy od dłuższego czasu sukcesy w walce zaczęły odnosić umiarkowane organizacje syryjskiej opozycji skupione wokół Wolnej Armii Syryjskiej (FSA). Ci bojownicy wznowili walkę po tym, jak otrzymali spore dostawy broni i sprzętu zarówno od Zachodu (głównie od Amerykanów), jak i od kilku państw arabskich. Rzecznik FSA Ayas Ghalib stwierdził wprost, że organizacja walczy zarówno z siłami Asada, jak i ze wspierającymi je Irańczykami oraz z bojownikami zbrojonego przez Iran Hezbollahu.

Sulejmani rozczarował swoich przełożonych, nie będąc w stanie wyczarować na froncie tysięcy ochotników, którzy mieli przechylić szalę zwycięstwa. Już wcześniej w Iraku okazało się, że ochotnicy przybywający na wezwanie słynnego generała z Pakistanu, Afganistanu i państw arabskich mają więcej zapału niż umiejętności. Bez wsparcia irańskich gwardzistów nie dawali sobie rady. Irańczyków – choć są dobrze wyszkoleni i bitni – jest jednak zbyt mało, by jednocześnie wspierać sojuszników aż na czterech frontach: w Iraku, Syrii, Libanie i Jemenie. Nic dziwnego, że na większości frontów wojny toczonej o regionalną dominację pojawiły się poważne kłopoty. Tym bardziej irytujące, że zgodnie z zapowiedziami „supergenerała” zwycięstwo było wszędzie już na wyciągnięcie ręki. To zaś mogło się stać kartą przetargową Teheranu, który osiągnął wreszcie porozumienie z głównymi mocarstwami w sprawie swojego programu atomowego.

To, że teraz Persowie staną się sojusznikami Zachodu (a zwłaszcza USA) w walce z Państwem Islamskim, to nadal zbyt śmiała projekcja. Mogą być postrzegani jako przydatny "wróg wspólnego wroga”. Uznanie, że Teheran staje się użytecznym elementem bliskowschodniej układanki, mogłoby przekonać część amerykańskich kongresmenów do złagodzenia stanowiska. Dzięki temu "atomowe” porozumienie z Iranem osiągnięte 14 lipca miałoby szansę na akceptację na waszyngtońskim Kapitolu, gdzie większość republikanów przyjęła wieści z Lozanny z niechęcią. Odebranie generałowi Sulejmaniemu zwierzchnictwa nad działaniami Irańczyków w Syrii nie oznacza bynajmniej degradacji. Nadal kontroluje on akcje Gwardii Republikańskiej na pozostałych frontach, zwłaszcza w Iraku. Ukazujące się zdjęcia na Instagramie pokazują go wśród żołnierzy i z irackimi dowódcami, a komentarze zapewniają, że zwycięstwo znów jest bliskie.

Problem w tym, że w ostatnich tygodniach żadnych przełomowych sukcesów nie było. To może oznaczać dwie rzeczy. Albo generał Sulejmani przygotowuje nową ofensywę, która zaskoczy zarówno bojowników ISIS, jak i Zachód czekający na zapowiadany w Bagdadzie przełom w walkach lądowych, albo znów skończy się na buńczucznych deklaracjach, po których wyczerpie się cierpliwość przełożonych w Teheranie. Wtedy sławnemu, powoli dobiegającemu sześćdziesiątki generałowi pozostanie już tylko powrót do ojczyzny, gdzie otrzyma jakąś zaszczytną, choć niewiele znaczącą funkcję i będzie mógł się poświęcić pisaniu pamiętników. Zważywszy jednak na charakter służby Sulejmaniego w ciągu minionych 30 lat, wątpliwe, by takie wspomnienia mogły prędko ukazać się w druku.

Tekst pojawił się w 31/2015 numerze tygodnika "Wprost”"Wprost" można zakupić także  w wersji do słuchania oraz na  AppleStoreGooglePlay.