Prof. Flis dla „Wprost”: Wyniki wyborów korespondencyjnych poznamy dopiero po miesiącu

Prof. Flis dla „Wprost”: Wyniki wyborów korespondencyjnych poznamy dopiero po miesiącu

Prof. Jarosław Flis
Prof. Jarosław FlisŹródło:Newspix.pl
Nikt najwyraźniej nie skalkulował, ile potrwa weryfikacja PESEL-i po wyborach. Przy takich liczebnościach komisji może to zająć 30 dni ciągłej pracy. A osoby, które są do tej pracy kierowane, mają dostać za nią 350 złotych. – mówi profesor Jarosław Flis, socjolog.

„Wybory korespondencyjne. Dlaczego to się nie może udać” to tytuł pana rozmowy w Klubie Jagiellońskim. Te wybory nie mogą się udać?

Wszystko zależy od standardów. Teoretycznie można powiedzieć, że wybory się odbyły, nawet jeśli nic się nie zdarzyło. Na przykład, kiedy w Indiach w czasie wyborów w zamieszkach ginie sto osób, uznaje się je za w miarę spokojne. Jeśli u nas w czasie wyborów zginęłoby dziesięć osób, to uważalibyśmy, że to narodowy dramat.

Dramat to będzie, jeśli wybory się odbędą a potem ich ważność będzie podważana.

Istotne jest to, żeby strona przegrana uznała, że były uczciwe. Dobrym przykładem są tu ostatnie wybory samorządowe w 2018 r., kiedy PiS stwierdziło, że wygrało. Wszyscy wiedzieli, że tak nie było, ale żadna ze stron nie twierdziła, że wybory nie były uczciwe.

Wprowadzenie głosowania korespondencyjnego podnosi poprzeczkę bardzo wysoko. Takie głosowania jest kontrowersyjne wszędzie na świecie. Do tego jest niezwykle skomplikowane. Ilość rzeczy, które mogą pójść nie tak w tak – szczególnie w ciężkich czasach – jest kolosalna.

Co może pójść nie tak?

Kluczowe pytanie: kto będzie technicznie organizował wybory w dużych miastach. Bo w gminach wiejskich rozstawienie kilku skrzynek pocztowych na terenie szkół nie jest problemem. Ale w Krakowie trzeba rozstawić 450 urn, które w zasadzie są własnością gminy, więc gmina musi je komuś wydać, mieć na to jakiś papier. To nie jest tak, że przyjdzie poczta i powie: „Bardzo prosimy o wydanie państwa majątku”.

Gdzieś trzeba te 450 urn rozstawić. Pewnie połowa miejsc jest oczywista – szkoły z ogrodami. Lecz sporo lokalizacji zupełnie oczywistych nie jest. W sprawie takiej procedury są dziesiątki wątpliwości, których nikt teraz nie rozwiewa. Wiadomo tylko, że wyborami ma się zająć poczta.

A przecież przez ponad 30 lat procedura wyborcza była przećwiczona i uczestniczył w niej cały aparat, od sędziów–komisarzy, przez władze gminy, po komisje obsadzone przez obywateli. Są zapisy w kodeksie wyborczym, z jakim wyprzedzeniem informuje się wyborców o tym, gdzie mają lokale wyborcze.

Teraz to wszystko odbywa się bez żadnej kontroli społecznej, w spółce państwowej, jaką jest poczta. Cały aparat sprawdzony w poprzednich wyborach siedzi i czeka na rozstrzygnięcia w maju. I dopiero w maju, jeżeli to przejdzie przez Sejm i podpis prezydenta a wicepremier wyda rozporządzenia, ludzie szykujący wybory dowiedzą się, co mają robić.

I nie będą przygotowani.

Nie będą, bo przez 30 lat ćwiczyli inny sposób przeprowadzenia wyborów. Mieli już pamięć organizacyjną. Wiedzieli dwa miesiące wcześniej, kto zasiądzie w komisjach. Dziś nie wiedzą nic.

Oprócz chaosu przedwyborczego będzie też chyba chaos po?

W każdym głosowaniu korespondencyjnym największym wyzwaniem jest weryfikacja tożsamości – u nas PESEL-i. Nikt najwyraźniej nie policzył, ile to potrwa. Przy takich liczebnościach komisji to może trwać 30 dni.

Czyli dopiero po miesiącu od wyborów poznamy ich wyniki?

I to będzie wymagało 30 dni ciągłej pracy. A osoby, które do tej pracy są kierowane, mają dostać za nią 350 złotych.

To zaczyna brzmieć absurdalnie.

To jest źle pomyślane. To jest jak z wyprawą w trampkach na Mont Blanc. Może się udać, jeśli będzie idealna pogoda i dołączymy się do doświadczonej grupy, która powie nam, jak iść. 20 tys. ludzi rocznie wchodzi na Mont Blanc, ale przy tym 15 osób ginie. Te wybory to trochę takie wejście na Mont Blanc. Gdyby była powszechna zgoda, można byłoby liczyć na to, że wszystko się zepnie, że wszyscy poczują powagę sytuacji.

Ale wiemy, że 90 proc. Polaków nie podobają się te wybory. I mają wątpliwości, czy zostaną dobrze przeprowadzone. Bo na przykład każdy w Warszawie może oddać głos za Jarosława Kaczyńskiego, każdy w Krakowie za Andrzeja Dudę. Ich numery PESEL nie są tajne.

A jaką pan przewiduje frekwencję w tych wyborach?

I to jest kolejna wielka niewiadoma, bo na razie część wyborców opozycji deklaruje, że nie zagłosuje bo uznają majowe głosowanie za oszustwo wyborcze. Ale nie jest powiedziane, że tak naprawdę zrobią. Może też ich to pobudzić, zwłaszcza, gdy dostaną do ręki pakiety wyborcze. Bo takie głosowanie jest łatwiejsze i może być pretekstem do ruszenia się z domu. W bawarskich miastach frekwencja znacząco w tym roku wzrosła – zapewne z tego właśnie powodu.

Najważniejsze jest jednak pytanie, czy te wybory będą uczciwe. Z moich doświadczeń wynika, że podstawowym powodem fałszowania wyborów przez pojedyncze osoby jest ich przekonanie, że wybory są nieuczciwe. To znaczy, że druga strona fałszuje, więc i my musimy.

Pamiętam opowieść jednego z polityków: w poniedziałek powyborczy zaszedł do sąsiadującego warzywniaka, a sprzedawczyni mów do niego: „Panie senatorze, na pewno wygramy. Byłam w komisji, sama dorzuciłam dwadzieścia głosów”.

I teraz ludzie mogą pomyśleć podobnie: „Jak wolno, to wolno. Może jednak uda nam się ograć szulerów”.

Czytaj też:
Jarosław Gowin dla „Wprost”: Szumowski powinien zostać wicepremierem

Źródło: Wprost