W Belgii narasta frustracja, ceny skoczyły, zdarzają się starcia z policją. Relacja z Brukseli

W Belgii narasta frustracja, ceny skoczyły, zdarzają się starcia z policją. Relacja z Brukseli

Koronawirus w Belgii
Koronawirus w Belgii Źródło:Newspix.pl / Abaca
Pandemia została w Belgii puszczona na żywioł. Teraz, kiedy zostały poluzowane restrykcje, tłumy ruszyły do centrów handlowych. Niedługo okaże się, czy otwarcie nie było pomyłką – opowiada Polka od lat mieszkająca w Brukseli.

Sytuację w Belgii opisuje dla „Wprost” Violetta Rymszewicz, rekruterka, doradczyni z zakresu zarządzania zasobami ludzkimi, która od lat mieszka w Brukseli.

Głowa przy głowie, kolejka przed wejściem do Zary, do Ikei, tak jakby kupienie miski było najważniejszą potrzebą życiową. Wirusolodzy twierdzą, że to za wcześnie po tym, co przeszła Belgia (11 i pół miliona mieszkańców), która miała najwyższy w Europie współczynnik śmierci na milion osób (781, dla porównania w Polsce – 24). Na COVID-19 zmarło w sumie 9 tysięcy Belgów. Jeszcze 11 kwietnia było prawie 500 ofiar śmiertelnych. Teraz statystyki utrzymują się na poziomie 60-80 zmarłych dziennie.

Za dwa tygodnie się okaże, czy otwarcie nie było pomyłką. Słyszałam zwrot „cheating new reality”, co można przetłumaczyć jako oszukiwanie nowej rzeczywistości. W przeddzień likwidacji zakazu spotykania się, brukselska policja wlepiała mandaty osobom, które organizowały tzw. „lockdown party”– imprezy z okazji końca restrykcji.

Nie mam wrażenia, że państwo belgijskie daje swoim obywatelom poczucie bezpieczeństwa. Raczej, że jest się zdanym na samego siebie w chorobie. Podobne głosy dochodzą z Luksemburga.

Uważam, że pandemia pomimo wielu działań i prób początkowo wymknęła się spod kontroli. Długo brakowało w sklepach masek, żeli antybakteryjnych i środków do odkażania. Nadal niejasne są zasady, na jakich dopuszcza się do testowania i nie można sprawdzić czy już przechorowało się Covid-19. Ubolewam nad tym, że nasz rząd nie potrafił wytworzyć takiej narracji, jak np. w Niemczech, żeby obywatel miał poczucie, że ktoś panuje nad sytuacją. Coś nie wypaliło. Może dlatego, że pani premier – skądinąd światła, liberalna osoba, ma niewdzięczną rolę ogłaszać publicznie konsensus wypracowywany z nastawioną bardziej prawicowo, bogatą flamandzką Północą. Wiele razy ten kompromis, osiągany za wszelką cenę, wcale nie był optymalny.

Z jednej strony na pandemii zaważyła nieumiejętna komunikacja ze strony rządu, z drugiej wysoki poziom beztroski i niska odpowiedzialność społeczna samych Belgów. Przepełnione parki, wycieczki całymi rodzinami, wyjazdy nad morze i w góry, tzw. „lockdown party” na kilkanaście osób to była szokująca belgijska rzeczywistość. Policja starała się opanować sytuację, ale bez odpowiedzialności społecznej miała bardzo utrudnione zadanie.

Prawie połowa zgonów miała miejsce w domach spokojnej starości i tym podobnych zamkniętych ośrodkach dla starszych ludzi. W Belgii jest przyjęte, że przeprowadzają się do nich osoby po 70.-75. roku życia. Te domy są często nieprawdopodobnie luksusowe, z dostępem do prywatnych parków. To takie kompleksy mieszkaniowe na wynajem lub kupno. Można w nich zachować niezależność, a jednocześnie mieć dostęp do opieki lekarskiej i innych usług.

Jednak to z pozoru idealne rozwiązanie okazało się zabójcze. Badania potwierdziły, że wirus prawdopodobnie rozprzestrzenił się przez klimatyzację i systemy wentylacyjne, bo przecież ludzie nie kontaktowali się ze sobą, a zapadali na COVID-19. Wystarczyło, że ktoś kichnął lub zakasłał, a koronawirus trafiał do systemu wentylacyjnego.

Do kwestii ratowania przedsiębiorstw Belgowie podeszli w specyficzny sposób, manipulując formami zatrudnienia, zmuszając ludzi do wzięcia urlopów, skracając czas pracy albo pozostawiając pracownikom samą podstawę wynagrodzenia bez dodatków czy prowizji, czyli około 1350 euro miesięcznie, za które trudno tutaj przeżyć.

A ceny skoczyły. W aptece 50 masek jednorazowych kosztuje 30 euro, 250 ml żelu antybakteryjnego – 16 euro. Przy tego typu kwotach, niepewności na rynku pracy, ludziom puszczają nerwy.

Wyczuwalne jest napięcie, w dzielnicach imigranckich zdarzają się starcia gangów z policją. Ta niepewność jutra i załamanie finansów rodzinnych sprawiają, że wybuchają tłumione frustracje.

W moim sąsiedztwie, gdzie mieszka klasa średnia i zawsze było spokojnie, głośna stała się sprawa ojca, który na oczach trójki dzieci zabił żonę. Dochodzą głosy o kryzysach małżeńskich, przemocy w rodzinach, tak jakby epidemia wyzwoliła najgorsze instynkty. To, oczywiście, nie tylko belgijska specjalność.

Od pewnego momentu przyjęłam zasadę, że nie myślę o przyszłości, przestałam planować. Skupiam się na tym, żeby przeżyć dobrze dzień i chronić swoją rodzinę. Z tą jej częścią, którą pozostawiłam w Polsce, prędko się nie zobaczę. Samoloty do czerwca na pewno nie zaczną latać, a jechać autobusem to zbyt duże ryzyko. Dla bezpieczeństwa rodziny przydałaby się dwutygodniowa, dobrowolna kwarantanna, na którą nie mogę sobie pozwolić. Sytuacja jest patowa. Kontaktujemy się więc codziennie przez Internet, ale sieć bywa przeciążona, więc zdarzają się problemy.

Czytałam niedawno ponownie „Cesarza” Ryszarda Kapuścińskiego i znalazłam cytat (zaczerpnięty z Carla Gustava Junga), który niezmiennie do mnie trafia:

„Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego, jeżeli tylko osiągnie właściwy stopień uległości”.

Nie wiem oczywiście, czy uległość i zgoda na rzeczywistość jest receptą na wszystkie obecne problemy społeczne, ale boksowanie się z tą rzeczywistością też niewiele da.

To, co mnie niepokoi, to fakt, że większości rządów w Europie, w tym rządowi Belgii, nie udało się wypracować dialogu społecznego, w którym wspiera się obywateli, daje poczucie bezpieczeństwa, a przede wszystkim – informuje i tłumaczy. Podkreślam: tłumaczy rzeczywistość w sposób prosty i klarowny, tak, aby trafić z przekazem do ludzi o rożnym wykształceniu i potencjale intelektualnym. Obawiam się, że społeczeństwa niedoinformowane łatwo padają łupem teorii spiskowych i świadomych kampanii dezinformacyjnych. Te ostatnie mogą prowadzić do niepokojów społecznych i załamania porządku w Europie.

Na poziomie indywidualnym obawiam się, że utrata kontroli nad życiem, bezrobocie, napięcia w związku, mogą być przyczyną przemocy wobec dzieci i że to one, wystawione na domowe awantury, najbardziej „odchorują” pandemię.

Wyrośnie nam pokolenie z objawami stresu pourazowego.

Na poziomie społecznym obawiam się, że wraz ze zubożeniem, ludzie wyjdą na ulice.

Boję się również działań przywódców pokroju Donalda Trumpa i wszystkich innych, w tym rodzimych, którzy chcą widzieć w nim siłę opiniotwórczą. Trump to niewykształcony narcyz, który zaprzecza faktom, nie liczy się z osiągnięciami nauki i jak każdy egocentryczny despota szuka kozła ofiarnego, przerzucając winę na innych. Jest nieobliczalny i niezdolny do wzięcia odpowiedzialności za własne decyzje i czyny. Przerażająca mieszanka.

Zawsze ufałam nauce, mam do niej ogromny szacunek i jeśli wirusolodzy z Oksfordu piszą, że zmagania z pandemią COVID-19 potrwają jeszcze około dwóch lat, to przyjmuję, że trzeba się z tą wizją oswoić i zrobić wszystko, żeby przygotować się na taką ewentualność.

Mnie samej wiara w naukę, wynalezienie skutecznego leku i szczepionki, zdrowy rozsadek i nadzieja, że rozum weźmie górę nad populizmem pozwalają mieć nadzieję, że jednak nadejdzie jakieś jutro.

Źródło: Wprost