Jak lekko, łatwo i przyjemnie zrzucić wielkiego twórcę z cokołu? Pokazuje to Laurent Tirard w filmie „Zakochany Molier”.
Wieszcze narodowi są nieskazitelni tylko w podręcznikach szkolnych. Już nasz Mickiewicz w 1831 roku ruszył z Rzymu dla ojczyzny ratowania, by wziąć udział w Powstaniu Listopadowym – ale po drodze w Poznaniu kochanka skutecznie wybiła mu z głowy dalszą podróż do Warszawy. Teraz w „Zakochanym Molierze" Francuzi sami odbrązawiają swego dramatopisarza. Autor „Świętoszka” okazuje się być zadufanym w sobie moczymordą, który nie spłaca długów i uwodzi mężatki. Dodatkowo kompletnie nie wie, jak wziąć się za teatr – w związku z tym frymarczy, zmyśla, koloryzuje, ale do niczego to nie prowadzi.
Do „Zakochanego Moliera" można mieć sporo zastrzeżeń. Że zmyślony. Że wtórny wobec „Zakochanego Szekspira”. Że nie wychodzi poza zbiór opowiastek – próba sformułowania głębszych wniosków na temat związku sztuki z życiem pod koniec filmu okazuje się kompletną porażką. Ale mimo to film się broni. Przede wszystkim jest śmieszny – reżyser umiejętnie miesza w jednej fabule fragmenty dramatów Moliera, okrasza to kilkoma wymyślonymi anegdotami i osiąga efekt zadowalający. W sukurs przychodzą mu też aktorzy. Każdy z głównych bohaterów filmu jest wiarygodny i wielobarwny (tylko grający Moliera Romain Duris chwilami zbytnio szarżuje – ale to już stało się jego manierą, popisuje się właściwie w każdym filmie). Do tego świetne zdjęcia, bardzo sprawna praca operatorów i montażystów. Naprawdę kawałek rozrywkowego kina. Warto grający zwłaszcza zwrócić uwagę na scenę polowania – niby nic szczególnego, ale proste zawieszenie kamery na twarzach dwójki bohaterów doprowadza całe kino do eksplozji.
„Jeśli potrafisz śmiać się z siebie, to najlepszy dowód, że masz poczucie humoru" – mawiał Molier. Ciekawe, czy pamiętałby o tej sentencji po obejrzeniu filmu Tirarda.
Agaton Koziński
„Zakochany Molier" („Moličre”), reż. Laurent Tirard, Francja, 2007
Do „Zakochanego Moliera" można mieć sporo zastrzeżeń. Że zmyślony. Że wtórny wobec „Zakochanego Szekspira”. Że nie wychodzi poza zbiór opowiastek – próba sformułowania głębszych wniosków na temat związku sztuki z życiem pod koniec filmu okazuje się kompletną porażką. Ale mimo to film się broni. Przede wszystkim jest śmieszny – reżyser umiejętnie miesza w jednej fabule fragmenty dramatów Moliera, okrasza to kilkoma wymyślonymi anegdotami i osiąga efekt zadowalający. W sukurs przychodzą mu też aktorzy. Każdy z głównych bohaterów filmu jest wiarygodny i wielobarwny (tylko grający Moliera Romain Duris chwilami zbytnio szarżuje – ale to już stało się jego manierą, popisuje się właściwie w każdym filmie). Do tego świetne zdjęcia, bardzo sprawna praca operatorów i montażystów. Naprawdę kawałek rozrywkowego kina. Warto grający zwłaszcza zwrócić uwagę na scenę polowania – niby nic szczególnego, ale proste zawieszenie kamery na twarzach dwójki bohaterów doprowadza całe kino do eksplozji.
„Jeśli potrafisz śmiać się z siebie, to najlepszy dowód, że masz poczucie humoru" – mawiał Molier. Ciekawe, czy pamiętałby o tej sentencji po obejrzeniu filmu Tirarda.
Agaton Koziński
„Zakochany Molier" („Moličre”), reż. Laurent Tirard, Francja, 2007