Jednym z takich młodych-gniewnych Hollywood jest 28-letni Josh Hartnett. Wcześniej pokazał się w "Apartamencie", "Przekleństwach niewinności", czy "Sin City" i zebrał za te występy dobre recenzje. Teraz gra główną rolę w "Zabójczym numerze". Partneruje mu w tym filmie Willis i można to potraktować jako swoistą sztafetę pokoleń, symboliczną próbę przekazania pałeczki. Problem tylko w tym, że Hartnett na razie nie dorównuje starszemu koledze. Willis przez lata wypracował sobie charakterystyczne emploi; cały film gra właściwie jedną miną, ale to wystarczy, aby być wiarygodnym i zdobyć sympatię widzów. Hartnett na razie głównie się stara pracując nad własnym gwiazdorskim wizerunkiem. W pierwszej, komediowej części filmu jest świetny, jego luz i beztroska wobec piętrzących się problemów imponują. Schody się zaczynają, gdy w drugiej części "Zabójczego numeru" musi być poważny - tutaj nagle zaczyna mu brakować środków wyrazu, pokazuje mielizny swego aktorskiego kunsztu.
Gra Hartnetta odciska piętno na całym "Zabójczym numerze". Początek filmu jest świetny: szybki, pomysłowy, inteligentnie zabawny. Jednak im dalej w las, tym coraz mniej grzybów - coraz więcej scen nie pasujących do reszty, coraz większe problemy z utrzymaniem dramaturgii. Sytuacji nie ratują nawet tapety (chyba jeszcze w żadnym filmie nie było tak pięknie i kunsztownie wykończonych ścian). Całość pozostawia mieszanie uczucia. Film jest fajny, ale mógłby być lepszy. Pozostaje tylko liczyć na ambicję Hartnetta - że uda mu się w przyszłości stworzyć kreację na miarę choćby Johna McClaine'a ze "Szklanej pułapki". Na razie to nie ten numer kapelusza.