Nie ten numer

Dodano:   /  Zmieniono: 
"Zabójczy numer" to przeniesiona na ekran wymiana pokoleń, jaka od pewnego czasu zachodzi w Hollywood. Film nie daje jednak pewności, czy jest to wymiana na lepsze.
Gwiazdy się starzeją. Bruce Willis dostaje zadyszki, gdy przebiegnie 50 metrów (w "16 przecznicach"), Al Pacino spełnienia aktorskiego szuka w klasyce (oparty na Szekspirze "Kupiec wenecki"), Harrisonowi Fordowi z czasów Indiany Jones została już tylko znudzona mina (w "Firewall"), dawny bóg seksu Michael Douglas epatuje kurzymi łapkami (w "Strażniku"). Życie nie znosi jednak próżni, więc ich miejsce na gwiazdorskim piedestale chce zająć cały zastęp młodych, zdolnych, marzących o wielkiej karierze: Colin Farrell, Jake Gyllenhaal, Matt Damon, Heath Ledger. Każdy z nich zdążył już błysnąć, niektórzy otarli się nawet o Oscary - ale każdy ciągle czeka na rolę, która pozwoli mu przejść do historii kina.

Jednym z takich młodych-gniewnych Hollywood jest 28-letni Josh Hartnett. Wcześniej pokazał się w "Apartamencie", "Przekleństwach niewinności", czy "Sin City" i zebrał za te występy dobre recenzje. Teraz gra główną rolę w "Zabójczym numerze". Partneruje mu w tym filmie Willis i można to potraktować jako swoistą sztafetę pokoleń, symboliczną próbę przekazania pałeczki. Problem tylko w tym, że Hartnett na razie nie dorównuje starszemu koledze. Willis przez lata wypracował sobie charakterystyczne emploi; cały film gra właściwie jedną miną, ale to wystarczy, aby być wiarygodnym i zdobyć sympatię widzów. Hartnett na razie głównie się stara pracując nad własnym gwiazdorskim wizerunkiem. W pierwszej, komediowej części filmu jest świetny, jego luz i beztroska wobec piętrzących się problemów imponują. Schody się zaczynają, gdy w drugiej części "Zabójczego numeru" musi być poważny - tutaj nagle zaczyna mu brakować środków wyrazu, pokazuje mielizny swego aktorskiego kunsztu.

Gra Hartnetta odciska piętno na całym "Zabójczym numerze". Początek filmu jest świetny: szybki, pomysłowy, inteligentnie zabawny. Jednak im dalej w las, tym coraz mniej grzybów - coraz więcej scen nie pasujących do reszty, coraz większe problemy z utrzymaniem dramaturgii. Sytuacji nie ratują nawet tapety (chyba jeszcze w żadnym filmie nie było tak pięknie i kunsztownie wykończonych ścian). Całość pozostawia mieszanie uczucia. Film jest fajny, ale mógłby być lepszy. Pozostaje tylko liczyć na ambicję Hartnetta - że uda mu się w przyszłości stworzyć kreację na miarę choćby Johna McClaine'a ze "Szklanej pułapki". Na razie to nie ten numer kapelusza.


"Zabójczy numer" ("Lucky Number Slevin"), reż. Paul McGuigan, USA, 2006