Obama: moi rywale nie szanują gejów
Dodano:
Prezydent USA Barack Obama ostro zganił swych republikańskich rywali do prezydentury za przemilczenie reakcji tłumu, który wygwizdał żołnierza-geja zadającego im pytanie podczas debaty telewizyjnej. Zabierając głos na corocznym przyjęciu największej w USA organizacji broniącej praw gejów, Human Rights Campaign, Obama przekonywał, że każdy, kto chce być zwierzchnikiem sił zbrojnych, musi popierać całe wojsko, w tym także żołnierzy, którzy są homoseksualistami.
- Chcesz być zwierzchnikiem sił zbrojnych? Możesz zacząć od szacunku dla kobiet i mężczyzn, którzy noszą mundur Stanów Zjednoczonych, nawet jeśli nie jest to politycznie wygodne - apelował Obama. Amerykański przywódca komplementował jednocześnie wysiłki swej administracji zmierzające do uchylenia zakazu przyznawania się otwarcie służących w wojsku gejów do ich orientacji seksualnej. Przypomniał także o swoich zarządzeniach skierowanych do Departamentu Sprawiedliwości, aby przestać egzekwować prawo uznające małżeństwo za związek między mężczyzną i kobietą. Prezydent powstrzymał się jednak od poparcia małżeństw homoseksualnych - oświadczył tylko, że "każdy Amerykanin zasługuje na równe traktowanie w oczach prawa". Dodał jednocześnie, że jego poglądy co do małżeństw homoseksualnych "ewoluują", i że obecnie popiera tylko związki cywilne.
Obama jest drugim prezydentem USA, który przybył na przyjęcie Human Rights Campaign. Pierwszy uczynił to w 1997 roku Bill Clinton. Mimo to niektórzy działacze gejowscy są rozczarowani stanowiskiem Obamy wobec małżeństw homoseksualnych, chociaż zadowala ich to, co robi w innych ważnych dla nich sprawach.
Zdaniem części zwolenników prezydenta, jeśli nie poprze on małżeństw gejowskich zmarnowania zostanie szansa na pobudzenie do działania kluczowych segmentów jego bazy wyborczej, w tym młodego elektoratu. Liczne przeprowadzone ostatnio sondaże wskazują, że nieznaczna większość Amerykanów popiera prawo par homoseksualnym do małżeństwa. W największym stopniu opowiadają się za tym Demokraci i młodzi Amerykanie.
PAP, arb