Janiszewski: Anglików zabija nadzieja

Dodano:
Angielscy kibice po porażce ich reprezentacji w ćwierćfinałowym meczu Euro 2012 z Włochami, fot. EPA/SERGEY DOLZHENKO/PAP
Podczas kiedy Niemcy w trakcie meczu myślą o zdyscyplinowanym wykonywaniu poleceń nakreślonych przez trenera na tablicy w szatni, Brazylijczycy chcą ośmieszyć przeciwnika, Włosi przewrócić się tak żeby sędzia dał im karnego, a Argentyńczycy myślą o tym gdzie na boisku jest Diego Maradona albo Leo Messi i jak najprędzej chcą mu oddać piłkę, dumni „Synowie Albionu” pragną tylko wygrywać. I właśnie to ich gubi
Przyznam się, trzymałem kciuki za Anglię. W naszym hispanofilskim społeczeństwie futbolowym to niezbyt popularne, ale po odpadnięciu Polski i Holandii(zawsze mój drugi po ojczyźnianym wybór na wszelkich piłkarskich turniejach) to Brytyjczycy byli mi najbliżsi.

Powodów mógłbym pewnie wymienić kilkanaście. Że to ojczyzna futbolu, więc im się należy. Że to jedyni z ćwierćfinalistów, o których, przy dużej dozie optymizmu, można powiedzieć, że są walecznymi twardzielami mających w sobie resztkę surowości starego dobrego futbolu. Że chciałbym zobaczyć w Warszawie angielskich kibiców, bo z pozostałych w turnieju nacji, ta śpiewa najgłośniej i jeździ za swoją drużyną w największej ilości. Że miałem ochotę na zawsze przechodzące do kanonu piłkarskich dramatów, pojedynek Wyspiarzy z Niemcami. Ale tak naprawdę powody były dwa.

Pierwszy to taki, że awans Anglików do półfinału wywróciłby rzeczywistość do góry nogami, a każdy mądrzący się od tygodni w mediach teoretyk musiałby się chociaż na chwilę zaczerwienić. Przecież Anglicy jeszcze na kilka tygodni przed Euro nie mieli trenera. Kiedy go już dostali, stracili z powodu kontuzji kluczowych zawodników na czele z Frankiem Lampardem. Do tego mieli chyba najsłabsza personalnie reprezentacja od lat. Jeśli w takich warunkach awansowaliby do półfinału dużego turnieju (po raz ostatni udało im się do 12 lat temu!) znaczyłoby to, że wszystkie teorie o docieraniu się drużyny,  żmudnym ćwiczeniu taktyki, zgrywaniu się zespołu, dojrzewaniu koncepcji trenera i czego tam jeszcze eksperci nie wymyślą były by o kant pośladków potłuc. Niestety, okazało się, że teorie ekspertów czasami do czegoś jednak się nadają i nie da się wygrać turnieju drużyną z łapanki.

Drugi powód był taki, że jako prawdziwy Polak zawsze miałem słabość do drużyn, które wiecznie przegrywają w tragicznych okolicznościach. Niestety, okazało się, że i tym razem meczem Anglików mogłem sobie sprawić przyjemność co najwyżej sadomasochistyczną.  Po raz kolejny bowiem przegrali w sposób dramatyczny- po rzutach karnych.  Nie mogłem sobie przypomnieć karnych, które Anglicy by wygrali. Sprawdziłem. Na 7 razy, kiedy to „jedenastki” rozstrzygały o ich „być albo nie być” na wielkim turnieju przegrali 6 razy. Udało im się tylko raz, w czasie Euro 96, kiedy na rodzimych boiskach w ćwierćfinale strzelali lepiej niż Hiszpanie. Co z tego jeśli chwilę później odpadli w karnych z Niemcami, a pechowy (nie)strzelec jedenastki Gareth Southgate do tej pory w każdej rozmowie z dziennikarzem słyszy pytanie o tamtą „jedenastkę” przestrzeloną w Londynie.  Na pozycji winnego narodowej traumy zastąpił  Stuarta Pearce'a , którego pudło ł w karnych w półfinale z Niemcami na mundialu w 1990 roku przez kilka lat rozpamiętywali na Wyspach wszyscy. Podobnie jak strzał w niebo Davida Beckhama w 2004 roku i, jak pewnie będzie już wkrótce, próbę złamania poprzeczki przez Ashleya Younga we wczorajszych karnych z Włochami.

6 przegranych na 7 prób. O co chodzi z tym brytyjskim pechem do „jedenastek”? Przecież nie może być to wina tego, że taki sposób rozstrzygania remisowych pojedynków ( w miejsce rzutu monetą) wymyślił niemiecki arbiter  Karl Wald w 1970. Bez przesady, nie wszystko da się zwalić na Niemców.  Tutaj już nie wystarczy truizm, że karne to loteria. Dla Anglików to zawsze jest ślepy los i pewna porażka. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego wczoraj w dogrywce nie rzucili się do szaleńczych ataków tylko spokojnie czekali na, jak to ładnie określają komentatorzy, „konkurs rzutów karnych”. Ładny mi konkurs skoro wiadomo od razu, kto odpadnie. Były gwiazdor reprezentacji „Synów Albionu” Michael Owen powiedział, że gwizdek kończący remisową dogrywkę to największy koszmar jego życia. Świadomość, że jeśli nie strzelisz zostaniesz zabity, publicznie zabity, nawet na chwile nie chce wyjść z Twojej głowy- tłumaczył Owen.

Skąd to się bierze? Czemu to Anglicy przegrywają w karnych częściej niż ktokolwiek inny? Dlaczego wybrańcy flegmatycznego w końcu narodu dostają drgawek mięśni bardziej częstotliwych niż emocjonalni Włosi albo Francuzi? Rzecz doczekała się już nawet opracowań naukowych.  W książce „Why England Always Lose?” napisanej przez Simona Kupera i Stefana Szymańskiego, ekonomistę i statystyka, autorzy poruszają wiele kwestii, ale piszą m.in. o porażkach Brytyjczyków na wielkich piłkarskich imprezach. Zwracają uwagę na nieporównywalną z innymi krajami presje tabloidów, piszą o rachunkach prawdopodobieństwa, a nawet wypuszczają się na zawsze groźne obszary analizy socjologicznej, wnioskując, że Anglicy przegrywają na wielkich turniejach, bo brytyjski futbol jest sportem jednej klasy społecznej. Jako dyscyplina robotników zamyka się, zdaniem autorów, na talenty „middle class”, co z kolei odcina piłkę nożną na Wyspach od innowacyjnych trenerów, myślących piłkarzy i nowych taktycznych rozwiązań, bo jak wiadomo, klasa robotnicza nowości nie lubi.

Skomplikowane? Też tak uważam. Nie jestem fanem wielopoziomowych analiz futbolu nie tylko dlatego, że nie lubię analiz z założenia, ale przede wszystkim dlatego, że uważam, że piłka to prosta gra i nie lubię gdy ktoś na siłę ją komplikuję. Lepiej niż tłumaczenia naukowców trafiają do mnie słowa Steve, londyńczyka, z którym miałem przyjemność oglądać ćwierćfinał Euro 2004 podczas wakacji w Tunezji. Anglicy, chociaż naszpikowani wtedy gwiazdami, przegrali w nim z Portugalią. W rzutach karnych oczywiście. Zapytałem Steve’a dlaczego tak jest. Co sprawia, że oni wiecznie w karnych przegrywają, niezależnie od tego, czy grają z Niemcami, Argentyną, Włochami czy Portugalią. Odpowiedział mi, że to dlatego, że Anglicy za bardzo chcą wygrać. Myślałem, że to jego południowolondyński akcent, ale za chwilę powtórzył jeszcze raz, powoli i wyraźnie: „We lose because we want to win”.

Jest w tej prostej filozofii jakiś urok. Steve tłumaczył, że angielscy piłkarze podobnie jak cały naród, obsesyjnie myślą o wygraniu wielkiego turnieju. Myślą tak od jedynego tryumfu na mundialu 1966 i nic dobrego z tego myślenia nie wychodzi. Podczas kiedy Niemcy w trakcie meczu myślą o zdyscyplinowanym wykonywaniu poleceń nakreślonych przez trenera na tablicy w szatni, Brazylijczycy chcą ośmieszyć przeciwnika, Włosi przewrócić się tak żeby sędzia dał im karnego, a Argentyńczycy myślą o tym gdzie na boisku jest Diego Maradona albo Leo Messi i jak najprędzej chcą mu oddać piłkę, dumni „Synowie Albionu” pragną tylko wygrywać. I właśnie to ich gubi. Nawet jeśli wszystkie znaki na ziemi i niebie świadczą o tym, że nie mają szans, nawet jeśli prześladuje ich pech, kontuzje albo po prostu silniejszy rywal, znajdują tysiąc powodów dla których w końcu uda im się podnieść jakiś puchar  w górę. W tym roku powodem było to, że wszystko było pod górkę. „Trener pracował z reprezentacją raptem kilkanaście dni, najlepsi piłkarze mają kontuzje, a rywale są wyjątkowo mocni. Nikt nie oczekuje od drużyny sukcesu i właśnie dlatego tym razem musi się jej udać”- pisały brytyjskie gazety. Błędne koło zatoczyło się więc po raz kolejny.

Z ciekawości sprawdzam dzisiejszą brytyjską prasę. Relacje z piłkarskich katastrof, przepełnione pretensjami i żalem, do trenera, piłkarzy i świata, zawsze mnie pociągały. Steve nie był chyba w swoim twierdzeniu osamotniony. Dzisiejszy Guardian pisze, że meczowa noc kończy się dla Anglików, w ten czy inny sposób, zawsze tak samo. Że kiedy, jak zawsze, brytyjscy piłkarze żegnają się z turniejem schodząc z boiska z opuszczonymi głowami, ich kibicom pozostaje tylko po raz kolejny zacytować kwestię Johna Cleese’a z filmu „Clockwise”: „To nie jest rozpacz, Lauro. Potrafię poradzić sobie z rozpaczą. To nadzieja, której nie potrafię znieść”.

Bartosz Janiszewski
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...