Jak rolują nas banki? Ludzkie dramaty i skandal wokół polisolokat.

Dodano:
(fot. sxc.hu) Źródło: FreeImages.com
Jak w kilka miesięcy zabrać klientom wszystkie oszczędności życia? Zamknąć je na specjalnej lokacie i powiedzieć: "trzeba było czytać, co się podpisuje”. Oto jak banki robią nas za plecami.
-Jednej z naszej klientek parę lat temu w Afganistanie zginął syn. Dostała kilkaset tysięcy złotych zadośćuczynienia od rządu. Z pieniędzmi poszła do banku. Zdecydowała się na duży program oszczędnościowy. Część środków poszła na zwykłe lokaty, a 40 tys. zł jako wkład początkowy trafiło na polisolokatę. Później miesięcznie wpłacała na nią 1,5 tys. zł aż uzbierało się 80 tys. zł. Odkładać dalej nie mogła, bo u jej męża zdiagnozowano raka. Była zdana wyłącznie na siebie. Zdesperowana chciała w tym roku wyciągnąć odłożone pieniądze, ale zamiast 80 tys. zł bank oddał jej zaledwie jedną czwartą tej kwoty - opowiada historię 54-latki radca prawny Dorota Kobylecka z warszawskiej kancelarii prawnej LWB.

Tylko w zeszłym roku Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta aż 17-krotnie upominał banki, że naruszają interesy konsumentów. Co z tego, kiedy bank we wciskaniu ludziom kitu nie widzi niczego złego, bo przecież każdy ma prawo przeczytać to, co podpisuje.

- Klientka w wieku przedemerytalnym chciała wziąć 30 tys. zł kredytu na remont domu. Ale konsultant wpadł na lepszy pomysł. Samospłacający się kredyt. Doradził kobiecie, żeby wzięła 150 tys. zł kredytu na 30 lat. Jedną piątą z tego miała dostać do ręki, a resztę wpłacić na polisolokatę, określaną „programem rentierskim”. W ten sposób kilkaset tysięcy ulokowane w polisolokacie miało zarabiać na kolejne raty kredytu. – opowiada mecenas Kobylecka.

Kobieta kredytu nigdy by nie wzięła, gdyby nie zapewnienia konsultanta, że pożyczka będzie się sama spłacać z pieniędzy zarabianych przez „program rentierski”. W pierwszych miesiącach trwania umowy rzeczywiście tak było, więc doradca dzwonił do klientki regularnie, doradzając jej żeby zdecydowała się na kolejny kredyt, który miał cudownie na siebie zarabiać. A potem jeszcze kolejny. Ostatecznie klientka wylądowała z trzema kredytami na 700 tys. zł, z czego niespełna 200 tys. zł dostała do ręki, a reszta została uwięziona na polisolokacie. To było kilka lat temu.

Dzisiaj kobieta ma ponad 60 lat, niskie zarobki, mogłaby przejść na emeryturę, ale pracuje póki może, żeby spłacać kredyt zaciągnięty na 30 lat. Ostatnio okazało się, że u jej męża wykryto chorobę nowotworową, na leczenie dojeżdża do miasta odległego o kilkaset kilometrów od miejsca zamieszkania. Ma obciążone hipotekami, ustanowionymi na rzecz banku, trzy nieruchomości – własne mieszkanie, dom rodziców i mieszkanie swojego dziecka. Oprócz tego bank nałożył na nią masę zabezpieczeń – weksle, poddanie się egzekucji z całego majątku i co najgorsze scedował na siebie prawa do środków zamkniętych na polisolokacie. Ta zamiast wypracowywać obiecane zyski na spłatę całkowitej raty przynosi zaledwie połowę z 5,5 tys. zł, ile kobieta miesięcznie musi wykładać na kredyt. Nie miała wpływu na to, gdzie poszły jej pieniądze. Nie wie, czy w ramach polisolokaty były inwestowane w surowce, obligacje, a może trafiły na giełdę.

Teraz walczy o odzyskanie 250 tys. zł pozostałych do tej pory na lokacie. Pieniądze mogłaby wyciągnąć i zainwestować w bardziej bezpieczne rozwiązanie, które rzeczywiście przynosiłoby zyski.  

Lokując swoje środki w polisolokatach, swoje oszczędności życia straciło setki osób, bo tego typu produkty były wciskane dziesiątkom tysięcy ludzi.

Jak działał ten mechanizm? Towarzystwa ubezpieczeniowe poszerzyły swoją sieć dystrybucji i podpisały umowę z bankami, na mocy której banki zobowiązały się do sprzedaży polis inwestycyjnych ubezpieczycieli (potocznie zwanych polisolokatami) w swoich oddziałach bankowych w zamian za określoną prowizję. Postanowienia tychże umów w części dotyczącej prowizji banków  były niejawne. W ten sposób bankowcy stali się pośrednikami ubezpieczycieli, dodając do swoich usług zupełnie nową działalność. Konsultanci mówili klientom, że produkt nie różni się niczym od zwykłej lokaty bankowej. Przedstawiali wykresy, obrazujące zysk ze zdeponowanych środków i gwarantujące, że zainwestowane pieniądze będzie można wyciągnąć wypłacić w każdej chwili lub po upływie 2-5 lat, bez ekstremalnie wysokich kosztów wykupu.

Klient w większości przypadków nie miał wpływu na to, gdzie były lokowane jego pieniądze. Te inwestował ubezpieczyciel według swojej własnej strategii. Nawet,  gdy klient widział, jak jego kapitał topnieje w oczach, nie mógł nic zrobić. Składki trzeba było płacić dalej. Jeżeli chciał je odzyskać w pierwszych latach trwania umowy, to musiał liczyć się z tym, że dostanie z powrotem zero złotych (przepadało nawet 100 proc. zgromadzonych oszczędności), zaś w kolejnych latach zaledwie kilka albo kilkanaście procent ze wszystkich zainwestowanych środków. - Towarzystwa ubezpieczeniowe argumentowały, że koszty wykupu rozwiązania umowy są tak wysokie, bo ubezpieczyciel musi w końcu wypłacić należną prowizję pośrednikom. Ale przecież często były nimi placówki bankowe, czyli należy sądzić, że oszczędności klientów lądowały w kieszeniach bankowców – mówi radca prawny Anna Lengiewicz.

Cały artykuł w najnowszym numerze tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" jest dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" jest  także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchani a .

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...