Gra w kalifat oraz Lawrence - brytyjski szpieg i "dywersant miłości"

Dodano:
T.E. Lawrence (fot.Lowell Thomas/Domena publiczna)
Kiedy na Bliskim Wschodzie trzeba gruntownie poprzestawiać granice państw, reaktywuje się kalifat. Ta gra toczy się już od stu lat.

Przed świtem 2 czerwca 1916 r. Husajn bin Ali, szarif Mekki i przywódca arabskiego plemienia Haszemitów, wyszedł na balkon swojej rezydencji. Przed nim zgromadzili się haszemiccy wojownicy dowodzeni przez Faisala, jednego z synów szarifa. Strzał ze starego skałkowego karabinu, który trzymał w ręce Husajn bin Ali oznaczał początek powstania przeciwko tureckiemu panowaniu na Bliskim Wschodzie. Osmańscy Turcy odgrywali wtedy tę samą rolę, którą dziś zarezerwowano dla syryjskiego reżimu Baszszara al Assada. Byli po prostu uosobieniem zła, i to zła sprzymierzonego z wrogami ówczesnego wolnego świata. Ten wolny świat to byli brytyjsko-francuscy alianci prowadzący z niemieckim cesarstwem wojnę, nazwaną później pierwszą wojną światową. Kajzerowskie Niemcy były wtedy na Bliskim Wschodzie czymś na kształt putinowskiej Rosji: popierały znienawidzone przez Arabów osmańskie imperium, tak jak dzisiejsza Rosja wspiera znienawidzonego przez sunnickich islamistów Assada.

Stojący na balkonie szarif Mekki był z kolei sojusznikiem Zachodu, podobnie jak współcześni syryjscy rebelianci walczący z rządem w Damaszku. I podobnie jak oni, a przynajmniej część z nich, także Husajn bin Ali próbował z garstką swoich zwolenników wykorzystać zagraniczne potęgi do realizacji aktualnego i dziś celu. Jest nim stworzenie kalifatu jednoczącego wszystkich muzułmanów pod arabskim przywództwem politycznym i religijnym. Husajn bin Ali wydawał się idealnym kandydatem na kalifa: był przywódcą plemienia Haszemitów, z którego pochodził sam prorok Mahomet. Jego ród od ponad 700 lat piastował urząd szarifa, czyli opiekuna świętych miejsc islamu. Haszemicka władza nad Hidżazem, jak nazywano przylegającą do Morza Czerwonego zachodnią część Półwyspu Arabskiego z Mekką i Medyną, była zatwierdzana przez tureckiego sułtana w Stambule. By wystąpić przeciw niemu, szarif potrzebował czegoś więcej niż garstki pustynnych rzezimieszków, uzbrojonych w szable i prymitywną broń palną. Dlatego posłał do rządzonego przez Brytyjczyków Kairu jednego ze swoich synów, Abdullaha z ofertą wzniecenia buntu przeciwko sułtanowi. Było to na kilka miesięcy przed tym, zanim serbski anarchista Gawriło Princip zastrzelił arcyksięcia Ferdynanda, dostarczając pretekstu do wybuchu wielkiej wojny, w której Turcja i Wielka Brytania znalazły się we wrogich sobie sojuszach.

Abdullah roztoczył przez brytyjskim namiestnikiem Egiptu, Lordem Kitchenerem godną „Opowieści z tysiąca i jednej nocy” wizję powstania, które rzuci Turcję na kolana. Obiecywał, że na hasło jego ojca ćwierć miliona arabskich żołnierzy w służbie sułtana stanie po stronie buntowników. W zamian Haszemici zażądali pieniędzy, broni i stworzenia na gruzach pokonanego imperium osmańskiego państwa arabskiego, zjednoczonego pod panowaniem haszemickich potomków Proroka. Brytyjczycy mieli wobec tej części świata inne plany. Negocjowali z Francją tajną umowę o podziale Bliskiego Wschodu po pokonaniu Turków. Plany wytyczenia nowych europejskich kolonii na zasobnym w ropę Bliskim Wschodzie były już gotowe, gdy Londyn zdecydował się poprzeć haszemickich spiskowców. Ich plan reaktywacji arabskiego imperium, jakkolwiek absurdalny i bez szans na powodzenie, mógł narobić Turkom sporo zamieszania. Dywersja głęboko na tyłach tureckiego terytorium była Brytyjczykom bardzo na rękę. Posłali więc powstańcom zaopatrzenie i doradcę, młodego oficera wywiadu znającego biegle arabski język i obyczaje. Oficer nazywał się Thomas Lawrence i z wykształcenia był archeologiem. Do historii przeszedł jednak jako szpieg i skandalista. W jednym z listów przyznał, że lubi być chłostany przez młodych mężczyzn przy akompaniamencie płyt z muzyką Beethovena. Historia zapamiętała go jako człowieka, który pod przydomkiem Lawrence z Arabii omal nie doprowadził do zjednoczenia Arabów na Bliskim Wschodzie.

DYWERSANT MIŁOŚCI

Podobnie jak współcześni ochotnicy z Wielkiej Brytanii czy Francji, tak i Thomas Lawrence postanowił wspomóc walczących o kalifat Arabów z miłości. Nie chodziło jednak o miłość do Allaha. Miłością jego życia był Selim Ahmed, znany jako Dahoum, bystry nosiwoda, którego poznał podczas wykopalisk w Syrii. Ku zgrozie miejsowych Arabów młody archeolog i jego sługa zamieszkali razem, intensywnie ucząc się swoich języków, tzn. Dahoum szlifował angielski, a Lawrence z zapałem chłonął arabski. Anglik zabrał przyjaciela nawet do rodzinnego Oxfordu, gdzie budzili zdumienie, pedałując po okolicy na tandemie, odziani w powłóczyste arabskie dżalabije. Gdy w 1914 r. wybuchła wojna i Lawrence zaciągnął się do armii, jego kochanek został w Syrii, a młody oficer szybko znalazł sobie nowy obiekt westchnień. Był nim syn szarifa Mekki, książę Faisal, wedle relacji Brytyjczyka niezwykle urodziwy mężczyzna o silnej osobowości i eleganckich manierach.

To właśnie w księciu Faisalu T.E. Lawrence dostrzegł naturalnego przywódcę rewolty. Podejrzliwy szarif Mekki Husajn bin Ali wydał się brytyjskiemu szpiegowi upartym sztywniakiem. „Brytyjskie obietnice są jak złoto, błyszczą nawet wtedy, gdy są już zupełnie zdarte” – mawiał stary szarif. Jego syn Faisal był znacznie bardziej podatny na brytyjskie sugestie. Oczywiście niebezinteresownie. W zamian za realizację planów sztabowców z Kairu oczekiwał broni i złota, które zapewniłyby mu poparcie krnąbrnych współplemieńców. Lawrence dostarczał jednego i drugiego, prowadząc rękami Arabów skuteczną wojnę partyzancką z Turkami.

Koczownicy Faisala atakowali tureckie linie zaopatrzenia, wysadzali w powietrze tory kolejowe i nękali wysunięte osmańskie posterunki. Turcy wyznaczyli za głowę brytyjskiego agenta 15 tys. funtów nagrody, ale żaden z Arabów nie odważył się go zdradzić. Szarif Mekki otoczył go osobistą opieką, dokonując formalnej adopcji brytyjskiego oficera. Thomas E. Lawrence i emir Faisal walczyli teraz jako bracia. To dzięki nim zryw zapoczątkowany na balkonie rezydencji szarifa w Mekce w ogóle się rozwinął. Arabowie z Palestyny, Libanu, Syrii czy Mezopotamii całkowicie zignorowali śmiałe plany Haszemitów. Nie nastąpił żaden wielki zryw przeciw Turkom, nie było też masowych dezercji arabskich żołnierzy z armii sułtana. Emir Faisal poprowadził do boju ledwie 3,5 tys. niezdyscyplinowanych wojowników z własnego plemienia, którzy zajmowali się głównie grabieżą i pierzchali w razie napotkania poważniejszego oporu sił tureckich. Jako dywersanci okazali się jednak bardzo użyteczni; wiążąc znaczne siły tureckie, umożliwiali egipskiemu korpusowi gen. Allenby'ego skuteczną ofensywę w kierunku Jerozolimy i Damaszku.

WSTYD ZDRAJCY

„Z rozkazami czy bez, zdecydowałem się działać na własną rękę” – napisał w klasycznej dziś wspomnieniowej książce „Siedem filarów mądrości” Thomas E. Lawrence o arabskiej ofensywie, którą poprowadził wbrew woli dowództwa w Kairze. Zakochany w Arabach Brytyjczyk bardzo się spieszył z wkroczeniem do Damaszku, dawnej stolicy arabskich kalifów. Dlatego, nie czekając na odpowiednie rozkazy, zerwał z partyzancką taktyką i zajął strategicznie ważny port Akaba nad Morzem Czarnym. Potem ruszył do Damaszku, gdzie Faisala miano obwołać wyzwolicielem Arabów i władcą nowego królestwa, obejmującego dzisiejszy Izrael, Palestynę, Jordanię, Liban, Syrię, Irak i Arabię Saudyjską.

W Damaszku czekał na nich jednak gen. Allenby z informacją, która potwierdzała ostrzeżenia szarifa Mekki. Po pokonaniu Turków Imperium Brytyjskie nie zamierzało tworzyć silnego arabskiego państwa. Wystawiony do wiatru przez przełożonych agent próbował jeszcze ratować twarz przed haszemickimi przyjaciółmi, zabiegając o ich sprawę w Londynie. Pisał teksty w „Timesie”, nachodził ministrów rządu Jego Królewskiej Mości, dotarł nawet do pałacu Buckingham. – Wstyd mi, że brałem udział w zdradzie arabskiej sprawy – powiedział podczas audiencji u króla Jerzego V, odmawiając przyjęcia medali za wojenne zasługi. Wywołał sporo zamieszania i mały skandal na dworze, ale poza tym niewiele wskórał. Brytyjczycy zaangażowali do walki z Turkami na Bliskim Wschodzie milion żołnierzy i nie widzieli powodu, by oddawać wojenną zdobycz w ręce plemiennych przywódców z Mekki, którzy wsparli Koronę zaledwie 3 tys. wojowników. Podobnie było w Paryżu. Podczas konferencji w Wersalu płk. Lawrence ostentacyjnie paradował w powłóczystych arabskich szatach i wprowadzał swojego przyjaciela Faisala na europejskie salony. W pocie czoła pisał księciu przemówienia po arabsku i sam je potem tłumaczył na francuski i angielski. Mowa w nich była o konieczności przyznania Arabom niepodległości. Tylko że nikt ich nie słuchał. W Wersalu rysowano nową mapę powojennego świata. Zaznaczono na niej wiele nowych państw, ale haszemickiego królestwa od Morza Śródziemnego aż po Czerwone i Zatokę Perską na niej nie było. Urażony Faisal wrócił do Syrii, gdzie próbował przejąć władzę siłą. Francuzi, których panowanie w tym kraju zostało potwierdzone w Wersalu, przepędzili go bagnetami. Ambitne plany haszemickiego klanu i ekscentrycznego Brytyjczyka zawisły na włosku. Uratowała je sława medialna, najnowszy wynalazek XX w.

NARODZINY LEGENDY

To był pierwszy multimedialny show nowoczesnego świata. Zorganizował go w 1919 r. amerykański dziennikarz Lowell Thomas, który towarzyszył płk. Lawrence’owi z kamerą i aparatem fotograficznym na Bliskim Wschodzie. Show nazywał się „Z Allenbym w Palestynie i Lawrence'em w Arabii” i był nowoczesnym połączeniem zdjęć i filmów z muzyką i narracją, którą prowadził Thomas. Na pokazy w Wielkiej Brytanii i USA waliły tłumy. Słuchano z zapartym tchem o przygodach brytyjskiego oficera w Lewancie, oglądano zdjęcia i filmy, przeżywając publicznie jego prawdziwe oraz wyimaginowane wzloty i upadki. Prawdziwe było zdobycie Akaby, ale już autentyczność mrożącej krew w żyłach opowieści o zbiorowym gwałcie na angielskim szpiegu dokonanym przez tureckich żołdaków z syryjskiego miasta Daraa budzi dziś wątpliwości badaczy. W budowie romantycznej legendy Lawrence’a z Arabii ta opowieść odegrała jednak kapitalną rolę. Show redaktora Thomasa miał też swoje polityczne znaczenie. Świat zachodni dowiedział się czegoś o Arabach. Podobno nowy brytyjski minister kolonii Winston Churchill uczynił płk. Lawrence’a swoim doradcą do spraw Bliskiego Wschodu właśnie po obejrzeniu występu Lowella Thomasa.

W służbie dyplomatycznej imperium Lawrence miał szansę doprowadzić do realizacji przynajmniej części obietnic złożonych Haszemitom przez Brytyjczyków. Za jego radą Churchill postanowił stworzyć w nowych brytyjskich koloniach na Bliskim Wschodzie dwa całkiem nowe, choć podległe Koronie Brytyjskiej państwa. Pierwsze, wykrojone z tej części Palestyny, która leży na wschód od znanej z Biblii rzeczki Jordan, nazwano Transjordanią i oddano haszemickiemu księciu Abdullahowi. Drugie państwo stworzono w Mezopotamii, nazwano je Irakiem i przekazano Faisalowi. – Moja praca w ministerstwie kolonii to okres, z którego jestem najbardziej dumny – przyznał potem T.E. Lawrence, pewien, że w końcu wywiązał się z obietnicy stworzenia arabskiego państwa pod haszemickim przywodztwem. Z Faisalem w Iraku, Abdullahem w Transjordani i starym szarifem Mekki Husajnem bin Alim w Arabii Haszemici rzeczywiście rządzili zwartym arabskim terytorium, które można było zmienić w kalifat.

Oficjalnie tytuł kalifa, politycznego i religijnego przywódcy sunnickich muzułmanów, zarezerwowany był od 500 lat dla tureckiego sułtana. Jednak po pierwszej wojnie światowej wojskowa junta Kemala Atatürka zlikwidowała monarchię i zakazała używania tytułu kalifa. Wakat postanowił wykorzystać ojciec królów Jordanii i Iraku. Husajn bin Ali, jako bezpośredni potomek Mahometa i strażnik świętych meczetów w Mekce i Medynie, ogłosił się kalifem. W Londynie ta próba emancypacji marionetkowych państwek, istniejących tylko dzięki obecności brytyjskiej armii niezbyt się spodobała. Brytyjczycy uruchomili więc rywalizujące z Haszemitami plemię Saudów, by pozbyć się uzurpatora zagrażającego ich panowaniu w regionie. Mieczem Saudów był Sultan bin Badżad, fanatycznie religijny analfabeta, który bez litości obcinał głowę każdemu, kogo uznał za wroga islamu. Definicję wroga miał szeroką, wystarczyło, że ktoś używał niegodnej pobożnego muzułmanina broni palnej lub jeździł samochodem.

Jego siepacze, rekrutowani ze świeżo nawróconych na islam beduińskich koczowników, w ciągu niespełna roku ogniem i mieczem podbili całą Arabię, wyrzucając Haszemitów z Mekki, którą ci opiekowali się od średniowiecza.

HISTORIA LUBI SIĘ POWTARZAĆ

Husajn bin Ali zmarł na Cyprze rok po ogłoszeniu się kalifem. Wraz z nim w grobie spoczęła idea kalifatu. Lawrence z Arabii przeżył szarifa Mekki o dziesięć lat. W 1935 r.zginął w tajemniczych okolicznościach w wypadku motocyklowym, zostawiając po sobie pełne egzaltacji wspomnienia pt. „Siedem filarów mądrości” i całą masę teorii spiskowych dotyczących okoliczności jego śmierci. Potomkowie jego przyjaciela Faisala rządzili Irakiem aż do lat 50., gdy wnuk emira Faisal II został obalony przez młodych oficerów, wśród których był Saddam Husajn.

Haszemici do dziś za to rządzą w Jordanii, skąd król Abdullah II, urodzony z angielskiej matki absolwent brytyjskiej akademii wojskowej w Sandhurst, wysyła całe eskadry F-16 na wojnę z nowym kalifatem. 90 lat po nieudanej próbie reaktywacji arabskiego kalifatu garstka fanatyków znów próbuje wskrzesić pomysły jego przodków. Podobnie jak wtedy spiskowców jest garstka i są powszechnie ignorowani w świecie arabskim. Podobnie jak wtedy ich rewolta nie byłaby możliwa, gdyby nie pomoc Zachodu, liczącego na to, że rękami islamistów uda się obalić współczesne wcielenie osmańskiego imperium, czyli sprzymierzoną z Rosją Syrię. Współczesny kalifat nie potrzebuje nowego Lawrence’a z Arabii. Jego rolę odgrywają dziś urodzeni i wychowani w Europie ochotnicy, gotowi budować kalifat metodami zapożyczonymi wprost od brutalnych, saudyjskich koczowników sprzed 100 lat. Współcześni Saudowie, podobnie jak Haszemici z Jordanii ,mają powody, by bać się nowej gry w kalifat. I jedni, i drudzy dobrze pamiętają, że wtedy, podobnie jak teraz, próba jego reaktywacji była tylko pretekstem do wyrysowania nowych granic na Bliskim Wschodzie. 

(Artykuł opublikowany w numerze 8/2015 tygodnika Wprost)
Więcej ciekawych artykułów przeczytasz w najnowszym wydaniu "Wprost",
który jest dostępny w formie e-wydania na www.ewydanie.wprost.pl i w kioskach oraz salonach prasowych na terenie całego kraju.


"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania.
Tygodnik "Wprost" można zakupić także za pośrednictwem E-kiosku
Oraz na  AppleStore GooglePlay

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...