Ożywienie trupa

Dodano:
ONZ i „błękitne hełmy” to fajni chłopcy do bicia. Ale krytykując ONZ krytykujemy wszystkie państwa tworzące tak zwaną społeczność międzynarodową – w tym także i siebie. To przecież państwa stworzyły silnie upolitycznioną organizację bez własnego potencjału militarnego i wojskowych instytucji, która jest wykorzystywana do realizacji własnych interesów.
W ciągu swych pierwszych 45 lat swego istnienia, ONZ uczestniczyła w 39 względnie małych misjach pokojowych na całym świecie. Ale po 1991 roku sytuacja uległa zmianie – o ile bowiem w 1990 roku na misjach ONZ służyło 10 tysięcy osób w ośmiu kontyngentach, to już w 1993 roku liczba ta wynosiła 80 tysięcy osób w osiemnastu kontyngentach. Wzrost liczebny nie poszedł jednakże w parze ze wzrostem zdolności operacyjnych i poszerzeniem mandatu. Błękitnym hełmom przyszło bowiem nadal działać zgodnie z mechanizmami de facto wytworzonymi jeszcze przed zimną wojną. ONZ stanął przed koniecznością prowadzenia misji wymuszania pokoju („peace enforcement”) zamiast tradycyjnych misji obserwacyjnych lub co najwyżej utrzymywania pokoju (‘peace keeping”). Błękitne hełmy nie były do nich przygotowane. Już w 1995 roku sekretarz generalny ostrzegał, że ambicje są przesadzone, a ONZ „nie ma zdolności do rozmieszczania i dowodzenia operacjami wymuszania pokoju”. Bo niby jak strażnicy pokoju mają go strzec, skoro toczy się wojna?

Wyjaśnienie trudności jedynie poprzez rozszerzenie zakresu operacji na działania wymuszania pokoju byłoby zbytnim uproszczeniem. Problemów jest o wiele więcej. Jednym z nich jest choćby brak stałych sił pozostających do dyspozycji operacji pokojowych. Nie ma także sztabu wojskowego, który byłby zdolny planować, a następnie kierować operację. Wszystko powstaje z klucza politycznego. Trzeba dać dowodzenie jakiemuś Pakistańczykowi, bo inaczej Pakistan nie przyśle żołnierzy. Cóż z tego, że dowódca jest niekompetentny i lepiej mieć Francuza? Nawet kres zimnej wojny nie zmienił tej patologicznej sytuacji – nadal ONZ musi niemal żebrać o przydzielenie przez członków sił do operacji. Trudno w takiej sytuacji o skuteczne działanie.

Obecnie nikt z silnych nie jest zainteresowany odbudową prestiżu ONZ. Państwa posiadające najbardziej profesjonalne siły zbrojne nie chcą wysyłać swoich żołnierzy na błękitne misje. Gdy w 1956 roku tworzono misję ONZ na Synaju, sekretarz generalny mógł wybrać kontyngenty z 10 krajów spośród 24 zgłoszonych. To jednak już przeszłość, teraz bowiem trzeba szukać błękitnych hełmów w krajach Azji czy Afryki. Paradoksalnie nie świadczy to przeciwko samemu ONZ, lecz przeciw krajom, które wystawiają, takie, a nie inne siły. Bo czy to wina ONZ, że trafiają mu się jakieś ochłapy?

To banał, ale w życiu decydują nie kwestie humanitarne i ludzka solidarność, lecz polityka, która przesłania szczytne hasła. Po części trudno się dziwić – wszak to państwa zgłaszają do misji pokojowych swoje kontyngenty ponosząc tego koszty. Stąd też liczą na konkretne korzyści polityczne. Polityka wpływa choćby na wybór konfliktów, w które angażuje się ONZ. Błękitne hełmy pojechały na misje na Haiti czy na Bałkany, ale pozostały nieczułe wobec tragedii Rwandy czy Sudanu. Nie służy to jednak samym misjom. Problem polega na tym, że prawdziwe katastrofy humanitarne dzieją się w trzecim świecie, a on nikogo nie obchodzi. Aby bowiem działania pokojowe ONZ były skuteczne, kalkulacje interesów politycznych jej członków powinny zostać zastąpione wrażliwością na cierpienie innych narodów oraz humanitaryzmem. Czy jednak wtedy misje pokojowe w ogóle byłyby potrzebne?

Tak więc zanim znów zaczniemy krytykować ONZ i misje pokojowe, pochylmy się nad kwestią: co my (górnolotnie – społeczność międzynarodowa) zrobiliśmy z ideą Narodów Zjednoczonych? Czy to faktycznie wina ONZ, że jest ofiarą cynizmu państw, które nieustannie kalkulują co się im opłaca, a co nie? Mamy taki ONZ jaki sami sobie stworzyliśmy.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...