Emaus i burki

Dodano:
Krakowska tradycja wielkanocna to Emaus, który co roku na Zwierzyniec ściągał tłumy amatorów cukrowej waty, tatarskiego miodu i "Żydków". Może to kwestia wieku i subiektywnego spojrzenia, ale dzisiejszy Emaus to nie to samo, co 20 lat temu. Skąd burki w tytule? To przyszły element brukselskiej i w ogóle europejskiej tradycji.
Często zdarza mi się porównywać Kraków i Brukselę. Podobieństw jest sporo, poczynając od zbliżonej liczby mieszkańców, przez ilość teatrów (w Brukseli zwłaszcza tych małych, mniej znanych) po specyficznie małomiasteczkową atmosferę, która sprowadza się do hasła "wszyscy wszystkich znają i wszystko o wszystkich wiedzą". Bo w Krakowie faktycznie wszyscy znają się ze wszystkimi, wszystkie tajemnice natychmiast stają się publiczne, żyjemy życiem innych, przekazując sobie informacje, popijając "kawkę", "herbatkę" czy inne "winko", w którejś z knajpek (oczywiście uwielbiamy też zdrabniać słowa). I wystarczy przejść przez Rynek, by spotkać co najmniej kilku znajomych. W Brukseli też wszyscy znają wszystkich i często wiedzą więcej od samych bohaterów opowieści/plotek. Funkcję Rynku pełnią okolice tzw. dzielnicy europejskiej, gdzie też wystarczy się przejść, by spotkać znajomych.
Jest jednak coś, co diametralnie odróżnia Kraków od Brukseli. Tym czymś jest tempo przemian, jakim podlegają te miasta. Kraków się (prawie) nie zmienia, co ma tyle plusów, co minusów. Bruksela natomiast jest żywym organizmem, który w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat przeżył istną rewolucję. Przybysze: eurokraci i imigranci z Maghrebu całkowicie zmienili oblicze miasta. Zastanawiam się czasem, co czują rdzenni brukselczycy, na których oczach jak grzyby po deszczu wyrastały i wyrastają meczety, orientalne restauracje, sklepiki z arabskimi/tureckimi szyldami. Zastanawiam się, czy Jacques Brel, który tak bezlitośnie wyśmiewał brukselską dulszczyznę i małomiasteczkowość, teraz kpiłby ze swoich rodaków czy też zainteresował się nową twarzą starego miasta.
Przez całe lata polityczna poprawność sprawiała, że muzułmanie byli tematem tabu. Belgowie pytani o "problem muzułmański" patrzyli na mnie jak na rasistkę, zaklinając, że żadnego problemu nie ma. I nagle coś pękło. Symptomem były wybory lokalne, które zwłaszcza we Flandrii zaczęły wynosić do władzy partie o mocno prawicowych inklinacjach. No i teraz decyzja o zaostrzeniu przepisów o przyznawaniu obywatelstwa i decyzja o zakazie noszenia burek. Do Belgów dotarło, że zaczynają być traktowani jak goście a nie gospodarze we własnym domu. To nie ma nic wspólnego z dyskryminowaniem muzułmanów, bo ci mają przynajmniej jeszcze wciąż jakieś zasady. To raczej kwestia szacunku. Bo Europejki jadąc do krajów islamskich respektują obowiązujące tam zwyczaje i nie paradują z gołymi brzuchami, w minispódniczkach i odkrytymi ramionami (no chyba, że chcą przetestować tolerancję tubylców albo są po prostu źle wychowane). I to powinno działać w obie strony. To goście powinni się dostosować do reguł i zwyczajów gospodarzy, a nie odwrotnie. Decyzja jest więc słuszna, ale czy nie spóźniona? Bo takie przepisy trzeba było wprowadzić co najmniej kilkanaście lat temu. Teraz jest już chyba za późno. Islamizacja to nieuchronna przyszłość Belgii, ale też Holandii, czy Francji. I za kilkadziesiąt lat, a może już tylko za kilkanaście zamiast uroczystego celebrowania Wielkanocy i Bożego Narodzenia (w Belgii niestety to już niemal zamarła tradycja) świętować się będzie koniec ramadanu. A tytułowe burki staną się elementem nowej tradycji.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...