Bereszyński jak Valdes

Dodano:
Polska Ekstraklasa ma z hiszpańska Premiera Division bardzo niewiele wspólnego. Niby i na Półwyspie Iberyjskim i nad Wisłą, bramki są dwie, piłka jedna, a mecz można wygrać, przegrać i zremisować, ale na tym podobieństwa z grubsza się kończą.
Wie to każdy kto nieopatrzenie obejrzał pojedynek naszych ligowych herosów, a zaraz potem trafił w telewizji na mecz Messiego i spółki. To naprawdę jest zupełnie inny sport. Ale w ostatnich dniach ujawniło się, że nasze dwa ligowe światy łączy coś jeszcze. Naiwność kibiców.

Oto Victor Valdes, od lat podstawowy golkiper FC Barcelony, ogłosił, że nie zamierza przedłużyć wygasającego w czerwcu kontraktu z katalońskim klubem. Natychmiast posypały się na niego gromy. Że to wariactwo, że skoro gra w najlepszym klubie świata, ma pewne miejsce w pierwszej "11", wygrywa wszystkie trofea, to nie ma powodu żeby gdziekolwiek się przeprowadzać. Od razu też dotychczasowi fani Valdesa natychmiast zaczęli mu wypominać, że nigdy nie pasował do drużyny marzeń. Wspólna gra z kosmicznym Messim, genialnym Xavim, wielkim Iniestą była przywilejem, na który nie zasługiwał. Barcelona na wszystkich pozycjach miała piłkarzy kosmicznych, przy których, zdaniem zawiedzionych dziś fanów, Valdes wyglądał jak ubogi krewny. Jak młodszy brat albo najmniej sprawny chłopak w klasie, któremu przez litość koledzy wzięli do drużyny. I jak to z najsłabszymi bywa, postawili go na bramce. Najbardziej jednak uwierał fanów Barcy fakt, że odchodzi wychowanek. Człowiek, któremu klub dał wszystko i który powinien do końca życia za ten dar mu się odwdzięczać.

I teraz lądujemy z powrotem w zaśnieżonej Polsce. Oto Bartosz Bereszyński, 20-letni napastnik Lecha Poznań właśnie podpisał kontrakt z Legią. Założę się, że jeszcze dwa tygodnie temu zdecydowana większość z Was nie miała zielonego pojęcia co to za gość. Teraz zna go większość kibiców w Polsce, chociaż przez ostatnie kilkanaście dni nie zagrał nawet minuty na boisku. Wszystko dlatego, że rodowity poznaniak, wychowanek "Kolejorza", ba!, syn byłego piłkarza Lecha podpisał kontrakt z Legią. Legią, której w Poznaniu nienawidzą jak nikogo innego. Transfery na linii Poznań-Warszawa (i w drugą stronę) zawsze wywoływały podobne emocje. Za każdym razem padały przy ich okazji słowa o zdradzie, sprzedawaniu się za pieniądze, porównaniach do najstarszego zawodu świata i tak dalej. Tym razem jest jeszcze ostrzej. Oprócz setek obelg w sieci, Bereszyński dostał kilkaset smsów i telefonów od fanów Lecha, bo ktoś udostępnił numer jego komórki w internecie. Podobnie jak adres jego poznańskiego domu. Na razie nikt nie wpadł na pomysł osobistej wizyty u piłkarza, ale widząc poziom emocji związany z tym transferem, niczego wykluczyć nie można. Oliwy do ognia dolewa trener Rumak, który opowiada brednie o niewdzięczności młodego piłkarza.

Brednie, bo Bereszyński nie odszedł do Legii dla pieniędzy. Odszedł, bo w Warszawie stawiają na młodych, bo trener Jan Urban opowiedział jak widzi jego rolę w drużynie, bo tam widział większą szansę rozwoju i to, że ktoś traktuje go poważnie. Odszedł, bo granie w piłkę to jego zawód. I chcę się w tym zawodzie rozwijać. Uznał, że lepsze perspektywy jego kariera ma w Warszawie, a nie w Poznaniu.

Nie wiem dlaczego Victor Valdes nie chce już grać na Camp Nou. Katalońscy dziennikarze sugerują, że może w drużynie słynącej z atakowania nie może pokazać pełni umiejętności. Że do zawodowego spełnienia brakuje mu tylko miejsca w bramce reprezentacji Hiszpanii, gdzie wciąż przegrywa rywalizację z Ikerem Casillasem. Być może w innym niż Barca klubie będzie miał szansę pokazać się na tyle, że wygryzie kapitana Realu ze składu. A być może po prostu znudziło mu się mieszkanie w Barcelonie i chce zobaczyć jak piłkę kopie się w Anglii. Albo we Włoszech. Wszystko jedno.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem zwolennikiem traktowania futbolu jako zwykłego biznesu, a klubu jak normalnego zakładu pracy. Ale nie jestem też na tyle naiwny, żeby nie zauważyć, że od lat tak właśnie wygląda rzeczywistość. Wierność klubowi, miłość, posiadanie go w sercu i tak dalej to domena kibiców. Piłkarze dla popularności często podkreślają, że jakiś klub kochają. Całują jego herb, przekonują o dozgonnej miłości, a nawet, jak niegdysiejszy król strzelców ekstraklasy Stanko Svitlica, deklarują, że swoim dzieciom nadadzą imię drużyny, w której grają. Svitlica córki nie nazwał w końcu Legia. I bardzo dobrze, bo za chwilę wylądował w Wiśle Kraków.

Jasne, czasami zdarza się, że zawodnik traktuje klub jak coś więcej niż miejsce pracy. Że utożsamia się z nim podobnie jak kibice. Ale to jest cenne właśnie dlatego, że zdarza się tak rzadko. Wiara w to, że jest inaczej, to zwykła naiwność.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...