Potop efektów Noego

Dodano:
W weekend przebiegłem półmaraton. Było to doświadczenie krótsze i mniej męczące niż seans filmu „Noe: Wybrany przez Boga” Darrena Aronofsky'ego.
Na czym polega problem „Noego”? Nie tylko na tym, że jest nudny, pełen patosu, a w głównego bohatera wciela się Russel Crowe z miną niezmienną od „Gladiatora”. W filmie czuje się ścierające się ze sobą koncepcje. Naciski studia, pomysł scenarzysty, ambicje reżysera. Nachalne próby poszerzania od targetu: od dzieciaków przez kinomanów aż po dojrzałych czytelników Pisma. Jakby chciano zaproponować jednocześnie epicką superprodukcję, ciekawą intelektualnie refleksję na temat wiary i współczesną Biblię pauperum.

Przypowieść o Noem została tu przefiltrowana przez wyobraźnię rodem z „Gry o tron” i „Władcy pierścieni”. Jest okrutnie, roi się od brutalnych scen walk, a nawet rzezi. Ludzie jawią się mizernie: to gatunek chciwy, pazerny, bezwzględny. Na Ziemi toczy się wojna wszystkich ze wszystkimi. Dosłowność tego obrazu kontrastuje z wątkami fantastycznymi, jakby wyjętymi z innej bajki. Budowy arki strzegą skalni strażnicy, którzy ożywają z kupy kamieni, ich oczy płoną żywym ogniem, a po „śmierci” wybuchają trafiając do nieba.

To show dla masowego widza. W bardziej kameralnej części filmu pojawiają się ciekawe pomysły. Noe zamienia się w fanatyka. Człowieka na siłę szukającego znaków od Stwórcy, po omacku próbującego wypełniać Jego wolę. Ale gdzie kończy się wiara, a zaczyna szaleństwo? To pytanie powraca, gdy Noe gotów jest z zimną krwią zamordować noworodka. Piękna jest postać Matuzalema. Grany przez Hopkinsa starzec, zamknięty w skale, ma jedno marzenie: przed pożegnaniem się z życiem chce poczuć smak jagód. W tych momentach daje o sobie znać ręka Darrena Aronofsky'ego: reżysera, który w „Źródle” czy „Requiem dla snu” sięgał po widowiskowe scenografie, aby przypominać o prawdach najprostszych.

Skrawki odmiennych filmów nie tworzą jednak spójnej całości. Pragnienie opowiedzenia za pomocą Biblii czegokolwiek o współczesności tonie w feerii efektów specjalnych, drażnią pisane wielkimi literami monologi. Trudno jest stworzyć dzieło, które jak „Imię róży” trafi do każdego: widza, który chce obejrzeć po pracy historię przygodową i odczytującego intertekstualne żarty erudyty. Aronofsky'emu się nie udało. A przecież zabiera widzom czas (140 minut), który wystarcza na przebiegnięcie 21 kilometrów i 97,5 metra. Kenijczykom dwukrotnie.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...