Świąteczne remanenty cz. 1 - czyli jak to było z tymi górami

Dodano:
"Wypatrzyłem cię wśród osób które ukończyły Maraton Gór Stołowych. (…) Czy mogłabyś na swoim blogu wrzucić jak się do niego przygotowywałaś?" – zaczepił mnie któregoś grudniowego dnia kolega na Facebooku. W odruchu szczerości już, już prawie chciałam odpisać, że akurat do tego maratonu wyjątkowo się nie przygotowywałam, ale…
Ale po pierwsze - to nie byłaby prawda. Bo fakt, że nie trenowałam jakoś specjalnie akurat do tego maratonu, nie oznacza, że się do niego nie przygotowywałam. A po drugie - poczucie odpowiedzialności nie pozwala mi napisać, że bez przygotowania można ukończyć maraton w górach. Nie chcę mieć na sumieniu tych wszystkich rozczarowań i zawiedzionych nadziei. Nie da się w dobrej formie przebiec maratonu bez przygotowania. I nie dotyczy to tylko biegania po górach - takiego zwykłego, ulicznego też.

Wypadałoby zacząć od tego, skąd ja się w ogóle w tych Górach Stołowych wzięłam… A wzięłam się trochę z przypadku. Gdzieś pod koniec lutego, kiedy szykowałam się - chaotycznie nieco, ale konsekwentnie - do maratonu w Wiedniu, a jednocześnie tkwiłam po same uszy w zawodowej burzy, ni stąd, ni zowąd, odebrałam telefon z propozycją wyjazdu… na obóz biegowy do Zakopanego na trzy i pół dnia. Już, zaraz, natychmiast (jeszcze tego wieczoru). Długo nie trzeba mnie było namawiać. Trzy i pół dnia w górach, tylko dwa dni urlopu… - jeszcze tego samego wieczora siedziałam w Polskim Busie mknąc w Tatry.

Tutaj niektórym należy się małe wyjaśnienie. Ja NIE JEŻDŻĘ na nartach. Nie chodzę po górach. Nie wspinam się Nie jeżdżę zimą w góry. Nie bywam. I mam lęk wysokości. A tu nie tylko że zima, że góry - ale jeszcze i obóz. Ten śnieg, w który się człowiek zapada po biodra prawie. Te wyślizgane koleiny, na których rozjeżdżają się stopy. Ta droga do Morskiego Oka - skąd miałam wiedzieć, że jeszcze w tym sezonie będę ją pokonywać trzykrotnie…?

Trzy dni wystarczyły. Z Tatr wróciłam zakochana po uszy. Zakochana w górach.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Jeszcze dobrze mi nadprogramowa ilość tlenu nie wywietrzała z krwi, a już byłam zapisana na: Bieg Marduły (początek czerwca, 25 km, Tatry), Maraton Gór Stołowych (początek lipca, 42 km 195 m, Góry Stołowe) oraz Maraton Karkonoski (początek sierpnia, 44 km, Karkonosze). W międzyczasie jednak przygotowywałam się do wiosennego maratonu.

I te przygotowania de facto trwały od października 2011 - bo wtedy zaczęłam treningi lekkoatletyczne na hali pod okiem Ewy i Andrzeja z Ortorehu. Raz w tygodniu podskakiwałam, skakałam przez płotki, rzucałam piłką lekarską, robiłam brzuszki, rozciągałam się, wzmacniałam… Regularnie, tydzień w tydzień, od początku października. Przez pierwszy miesiąc sobotnie starty (po czwartkowej hali) biegałam na nogach sztywnych od zakwasów. Ruszyłam mięśnie, których w bieganiu wcześniej nie używałam.

Pierwsze efekty przyszły już w styczniu, kiedy zaczęłam właściwe przygotowania do maratonu. Nagle okazało się, że przebiegnięcie 30 km nie stanowi dla mnie żadnego problemu. Po prostu wychodzę z domu i trzaskam sobie „trzydziestkę” nieomal z marszu, bez żadnych skutków ubocznych. Więc biegałam te trzydziestki po lesie, w dużej mierze krosowe. Do końca marca zrobiłam ich 10, niemal tydzień w tydzień. Bieganie zaczynało mi sprawiać coraz większą frajdę.

Do tego doszły starty w Falenicy, w warszawskich zimowych biegach górskich, na mojej ukochanej wydmie, na Golgocie biegaczy warszawskich… Zaczęło się słabo, a potem co start było lepiej, bo ja byłam coraz silniejsza. Z Falenicy jechałam prosto na basen w Aninie, gdzie pływałam (odkrytą żabką, ale możliwie szybko) 500 m, a potem robiłam sobie solidny seans w saunie. No a po tym, właśnie w niedzielę, biegałam te „trzydziestki”. Biegałam dużo, 70, 80, 90 km w tygodniu, dbałam, żeby przynajmniej raz było szybciej, robiłam jakieś rytmy, przebieżki - jak pogoda pozwalała.

Po raz pierwszy nie pobiegłam w Półmaratonie Wiązowskim, bo właśnie byłam w Tatrach, ale pobiegłam w Warszawie, gdzie dałam się jak dziecko podejść i zgrzać przed półmetkiem. Zamiast nowej życiówki skończyło się trzecim wynikiem. Ale na osłodę przyszło ukoronowanie pierwszej części sezonu - Wiedeń i nowa maratońska życiówka - 3:35.

Tydzień po Wiedniu pobiegłam jeszcze szybkie 5 km w Pucharze Maratonu Warszawskiego - i to było na tyle. Potem niby zaczęłam mieć plan, ale jakoś nie mogłam się rozpędzić. Życia nie ułatwiała mi moja wiosenna alergia, która sprawia, że w maju biega mi się wyjątkowo źle (nauka: w przyszłym roku starty w maju będą co najmniej ograniczone). I dlatego na Bieg Marduły pojechałam z wielkimi nadziejami, ale i z przygotowaniem nie najlepszym. I jak dziecko jeszcze dałam się podejść, namówić na podwójny start weekendowy - w sobotę bieg na Morskie Oko (i zbieg), a w niedzielę – 25 km po Tatrach. Rozpęd straciłam jeszcze przed Nosalem, a potem… No, wszyscy wiedzą, co było potem. Przekroczenie limitu na Kasprowym, DNF na mecie, histeria i czarna rozpacz. W odruchu rozsądku stwierdziłam, że żadne Góry Stołowe, żadne Karkonosze, nigdzie nie jadę.

Ale jakieś 10 dni później, wraz z przekwitaniem niektórych traw i drzewek, zaczęłam odzyskiwać wiarę we własne możliwości. A poza tym: maratończyk się nie poddaje. Nie przed startem! Znacie tę kwestię, prawda? No więc, skoro powiedziałam „A”, trzeba było powiedzieć i „B”.

Świetna dyszka w Sulejówku, niezły start w Garwolinie, nowe środki treningowe, w tym bieg zmienny i  bieg zmienny krosowy, znakomity start na 15 km w Pucharze Maratonu (po 10 km rozgrzewki życiówka na 15 i jeszcze powrót do domu), natchnęły mnie wiarą we własne siły i w to, że może w limicie (8 godzin) się zmieszczę. W międzyczasie, ponieważ zajęcia na hali skończyły się z końcem zimy, zainteresowałam się treningiem funkcjonalnym oraz crossfitem – i regularnie bywałam na różnych zajęciach.
Hotel w Karłowie rezerwowałam trzy dni przed wyjazdem.

Na start w Pasterce szłam z mocno niepewną miną.

Wystartowałam bardziej niż spokojnie.

A potem…

A potem nie poznawałam sama siebie. Czy to na pewno była ta sama osoba, która raptem miesiąc wcześniej ledwo ciągnęła nogi po Tatrach i badała każdy kamień? Tutaj podbiegałam, zbiegałam między skałami, przeskakiwałam, schylałam się w locie, błogosławiąc przechodzenie pod płotkami na treningach halowych i z wdzięcznością myśląc o Ewie i Andrzeju i o tym, jak ich treningi zmieniły moje bieganie. W okolicach półmetka łajałam sama siebie za zbytni optymizm. Patrzyłam na zegarek i nie wierzyłam własnym oczom. 25 km, 28, 30… Na 35. dogoniłam (z uśmiechem na twarzy) kolegów, których dogonić nie powinnam (w normalnych warunkach). Potem pognałam dalej. Na 39 kilometrze omal nie utopiłam buta w błocie. Na 40. poczułam jakieś zapowiedzi skurczów, ale dało się biec. I nawet te 660 schodków na Szczeliniec okazało się być… nie tak dramatyczne, jak wcześniej słyszałam. A na mecie zameldowałam się koniec końców po 6 godzinach i 6 minutach, czyli na blisko 2 godziny przed upływem limitu. I minę miałam zdecydowanie pewniejszą niż przed startem.

Reasumując. Odpowiadając. Do Maratonu Gór Stołowych właściwie się nie przygotowywałam. Ale od stycznia do końca czerwca:
- miałam w nogach prawie 1700 km, w tym sporą część przebieganą w długich wybieganiach (27-32 km), w biegach terenowych, krosach – oraz w startach, częstych, niemal cotygodniowych,

- do tego dołożyłam coś, czego nigdy nie robiłam, czyli ćwiczenia wzmacniające i ogólnorozwojowe na hali i rozciąganie – regularnie, co tydzień.

- dodałam trochę crossfitowej siły i sprawności.

A to wszystko jeszcze przybrałam na koniec odrobiną szaleństwa i dużą wiarą w siebie.

I gdzie jak gdzie, ale w Góry Stołowe jeszcze wrócę (i w Karkonosze też, ale chodzi mi już po głowie jeszcze jedno szaleństwo…) .
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...