Jesteśmy nienormalni?

Dodano:
- To nie jest do końca normalne – rzucił mimochodem małżonek, kładąc się spać.
Był środek czwartkowej nocy. Właśnie czwartek przechodził płynnie w piątek. Od dwóch godzin, mimo potwornego zmęczenia i opadających ciężko powiek, tkwię przed komputerem, czekając aż ruszy rejestracja na Maraton Gór Stołowych. Limit startujących jest niewielki - tylko 500 miejsc. Przy powodzeniu, jakim ostatni cieszą się biegi po górach i biegi zakrawające na ultra (chociaż akurat MGS jest „tylko” maratonem), istnieje szansa, że miejsca skończą się w kwadrans.

Zapisy startują o północy. Pięć minut przed zaczynam co minutę odświeżać stronę. W momencie, kiedy mija 00:00, bramka się otwiera. Szybko wklepuję dane. Klikam wyślij. Jestem… 55. na liście. Jest 00:05. Robię przelew opłaty startowej. Do 00:15 na liście jest już 150 osób. Ja też. Zapisana, zapłacona, mogę iść spać. Maraton – w pierwszy weekend lipca. Nieprzytomna z niewsypania wstaję w piątek na trening. Zerkam na listę. Widać że nocna fala przelała się tuż po północy, a potem zapisy zwolniły, 250 osób, połowa miejsc jeszcze czeka. No dobrze, może byłam nazbyt gorliwa, ale MGS to taka impreza, na której wyjątkowo mi zależy. Przywiozłam sobie z tego Szczelińca masę dobrych wspomnień, siłę na resztę roku, motywację i Suunto Ambit - zegarek wielofunkcyjny ;-).

Po drodze do pracy przeglądam kalendarz i od razu ustawiam przypomnienie. W południe startują zapisy na Maraton Karkonoski. Nastawiam alarm w dwóch telefonach. W Karkonoszach co prawda startuje więcej zawodników, ale z racji tego, że w tym roku - niejako przy okazji - odbędą się Mistrzostwa Świata w Długodystansowych Biegu Górskim, na „wolny rynek” amatorów trafia pula zaledwie 380 miejsc. A że impreza już zrobiła się kultowa, więc…

Tuż przed południem loguję się w portalu z zapisami. Punktualnie o 12:00 wbijam się na listę. I od razu robię przelew, choć opłata jest constans. Bieg – w sierpniu. Ale… tuż po 15 na stronie widnieje komunikat o zamknięciu zapisów. Nerwowo odświeżam listę.

Jestem.

Jest 1 lutego.

Mam zaplanowane i zapłacone dwa główne wakacyjne starty…

W tyle głowy świta mi myśl, że faktycznie, coś jest ze mną nie tak…

Na szczęście nie jestem sama – oddycham z ulgą w sobotni poranek. I nie chodzi o te 150 osób, które w piątek w nocy zapisały się na MGS. Ani nawet o te 380, które w 3 godziny zarejestrowały się na Maraton Karkonoski (ten, dla zmyłki, liczy sobie 44 km).
W sobotni poranek zjawiamy się w Falenicy. O Falenicy już było, w tym sezonie to już piąty bieg - ostatni liczony do klasyfikacji całego cyklu, który w tym roku był wyjątkowo krótki. Zazwyczaj biegi były co trzy tygodnie, w tym sezonie – co tydzień, co dwa. Przez miesiąc na trasie panowały różne warunki - w tym i ekstremalne. Było lodowisko, był śnieg zwykły, były zaspy. Dzisiaj było…
No cóż. Dzisiaj był listopad z marcem i styczniem w jednym. Z nieba na przemian lało, mżyło albo sypało śniegiem i nie przerwało na czas biegu… Biegam w Falenicy szósty sezon i chyba nigdy w czasie biegu nie padało - nawet jak było deszczowo czy śnieznie, to dziwnym fartem na sam bieg wszelkie opady ustawały, a nawet pojawiało się słońce, A tym razem – nic z tego. Padało i śnieżyło bez przerwy, jedynie ze zmienną intensywnością. A na dodatek, po zeszłotygodniowych zaspach, zostały resztki śniegu rozmiękłego oraz śniegu zlodowaciałego, z wierzchu dodatkowo pokrytego wodą. Przejście 150 metrów z samochodu na start było pewnym wyzwaniem.

A mimo to na starcie nie byłam sama. Było nas… No, może mniej niż zazwyczaj, ale jednak całkiem sporo - po kilkadziesiąt osób w każdej startującej grupie. Wszyscy ze świadomością, że po 10 metrach buty będziemy mieć kompletnie mokre, a przez znaczącą część trasy bieg będzie walką o przetrwanie w pozycji pionowej…

Na tę okoliczność jednak byłam przygotowana - bo aż tak bardzo nienormalna nie jestem. I do Falenicy zawsze zabieram buty z… kolcami. 12 mm lekko stępionych metalowych wkrętów pod stopą robi swoje. Zwłaszcza na zakrętach, gdzie nie muszę się przytrzymywać drzew. Byłam też na całe szczęście przygotowana na to, żeby założyć koszulkę z długim rękawem (bo z domu optymistycznie wyszłam w krótkim, wydawało mi się, że już wiosna przyszła). Ale za to pobiegłam w krótkich spodenkach - bo przecież było ciepło. Zresztą po pierwszym okrążeniu to już nie miało większego znaczenia. Skarpetki, opaski kompresyjne i prawie całe spodenki miałam mokre od wody z kałuż, po których biegłam. Koszulkę i bluzę miałam mokre od padającego deszczu śniegu. Po trzecim okrążeniu miałam też lekko rozmazany tusz wokół oczu (tak, tak, umalowałam rzęsy, bo wiecie, ci biegowi paparazzi…).

Wpadłam na metę po 50 minutach i jakichś 30 sekundach. Chwilę wcześniej dobiegł małżonek, który co prawda nie miał kolców, ale za to miał dobre buty terenowe. I równie, jak ja, krótkie spodenki. Popatrzyłam na niego. Popatrzyłam na siebie.

- Ale wiesz, że nie jesteśmy normalni – bardziej stwierdziłam niż zapytałam.

Zresztą byłoby to pytanie retoryczne.

Normalny człowiek nie wstaje w sobotę o 5 rano, żeby na 11 dojechać na zawody. Normalny człowiek nie czatuje do północy, żeby się zapisać na wymarzony bieg. Normalny człowiek nie biega 42 czy 44 km po górach. I nie wychodzi w niedzielę na 30-kilometrowy spacer.

Jesteśmy nienormalni.
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...