Zaścianek za miedzą. 33 Półmaraton Wiązowski.

Dodano:
Przez kilka lat to był w kalendarzu punkt obowiązkowy. Wiadomo było, że biegowa wiosna zaczyna się w Wiązownie. Kościelnej. Cytuję za Wikipedią: Wiązowna – wieś w Polsce położona w województwie mazowieckim, w powiecie otwockim, w gminie Wiązowna. Wiązowna dzieli się na trzy sołectwa: Wiązownę Gminną, Wiązownę Kościelną oraz Osiedle Parkowe. W Wiązownie Kościelnej znajduje się przy ulicy Kościelnej kościół, wybudowany w latach 1794-1797.
No, i to mnie więcej tyle. W Wikipedii jest też informacja, że co roku odbywa się tam, w tej mazowieckiej wsi, półmaraton. Wraz ze wzrostem mody na bieganie, zaczęła też w pewnym momencie rosnąć frekwencja w półmaratonie, który z niewielkiego wiejskiego nagle stał się całkiem dużym biegiem, trzy i dwa lata temu liczba uczestników zahaczyła o tysiąc. I wtedy zmieniły się lokalne władze i nowe władze stwierdziły, że w sumie to bieganie to im właściwie nie pasuje. No, skoro już ten bieg jest, to niech sobie będzie, bo jakieś pieniądze przynosi, sponsorów można ściągnąć, ktoś na tym zarobi… Ale rozwijać? Nie, rozwijać nie będziemy… A że głupio tak napisać wprost – wiecie biegacze, my w sumie to was tu nie chcemy, władze Wiązowny wzięły się na sposób i…

Podniosły wpisowe.

I tym sposobem za przebiegniecie się w końcu lutego (wmordewind gwarantowany) po 10,5 km w jedna stronę i z powrotem po wiejskich, mocno już przejeżdżonych drogach nie najwyższej jakości, przy częściowo tylko ograniczonym ruchu samochodów, kosztuje tyle, co bieganie w Półmaratonie Warszawskim, biegnącym przez centrum miasta, przy zamkniętym ruchu ulicznym i ze Stadionem Narodowym w tle (co do jakości asfaltu – średnie też wypada na korzyść Warszawy).

Na efekt nie trzeba było długo czekać. Już w zeszłym roku liczba uczestników spadła o prawie 40 proc., w tym roku była jeszcze niższa. Dzięki czemu baza zawodów nadal może się mieścić na wydzielonym kawałku jednego piętra miejscowej szkoły (owszem kawałku z salą gimnastyczną, ale jednak kawałku). Co prawda przy prawie 700 osobach jest tam dość tłoczno i panuje uroczy bałagan, ale w końcu to nie jest problem organizatora, tylko biegaczy. Nie podoba się? To nie przyjeżdżać.

Kto się do Wiązowny mimo wszystko wybrał? Ano, ci, dla których cena nie ma znaczenia (są jeszcze tacy idealiści), ci, którzy czuli wielką potrzebę sprawdzenia efektów zimowych treningów oraz… ci, którzy wiosenny maraton pobiegną w marcu, czyli przed Półmaratonem Warszawskim. Ja, należąc do tej ostatniej grupy, pojawiłam się w Wiązownie po rocznej przerwie. I raczej się tam pojawiać nie będę, jeżeli nie będę miała takiej wyraźnej potrzeby treningowej.

I nie chodzi mi o pakiet startowy, bo to jest dla mnie sprawa wtórna. Kwestia tego, czy koszulka jest techniczna czy bawełniana – trzeciorzędna. Nawet wolę te bawełniane, bo je potem zużywam do różnych celów (także do sprzątania). A to czy ładna czy brzydka – to już jest kwestia gustu. I nie chodzi o tą kolejkę do jedynej toalety (trzy kabiny), bo podobno gdzieś były toi-toje. Ani o ścisk przy szatniach, bo jednak tu organizator wykazał kreatywność w kwestii oznaczeń i było to całkiem zabawne. Ani też o bałagan przy biegach dziecięcych – nie mam dzieci, więc w sumie ani mnie to ziębi, ani grzeje, a że rodzice mieli słuszne pretensje – to inna sprawa.

Z plusów imprezy na pewno należy podkreślić, że podobno były prysznice (nie korzystałam, ale widziałam oznaczenia) i były oznaczenia, które damskie, które męskie. No i punktualny start. To zdecydowanie, w tych okolicznościach przyrody (zero stopni i paskudny wiatr), pokazywało, że jednak biegaczy, skoro już przyjechali, w Wiązownie się szanuje (a nei jak w jakimś Tarczynie).

Na trasie…

No cóż, na trasie było podobnie jak na zapleczu. Czyli plusy przeplatały się z minusami. Plus za herbatę z cytryną na punktach. Plus za wolontariuszy, zwłaszcza tych najmłodszych. Plus – za kibiców na mecie. Minus za maty rozłożone wg tylko organizatorom znanego schematu (nie na równych kilometrach, tylko tak sobie). Plus za przepiękny medal. I za pomiar czasu oraz SMS z wynikiem tuż za metą. Minus za brak maty na nawrotce na półmetku. Minus za oznaczenia kilometrów do 5. km co kilometr, potem przypadkowo i co 5 km. Minus za zero kibiców na trasie. Minus za jakąś grupę gimnazjalistów, którzy wmieszali się w uczestników na starcie (no bo chyba nie biegli półmaratonu prawda? W tym wieku nie biega się takich dystansów) Minus wreszcie za służby porządkowe, które wpuszczały samochody na trasę w czasie, kiedy biegły nią duże grupy biegaczy. Wyobrażanie sobie samochód próbujący jechać za i przed biegaczami poruszającymi się w tempie ok. 13 km na godzinę? I tak przez kilometr (na szczęście po kilometrze został zatrzymany przez kolejne służby). Minus wreszcie za… posiłek regeneracyjny. Bo ja na półmaratonie nie oczekuję jedzenia na trasie. Ale po biegu miło by było coś zjeść. No, miło. I nawet było. Małżonek wrąbał solidną porcję grochówy. A ja – jako weganka neofitka – musiałam się zadowolić bułką wątpliwej świeżości. Dobrze, że chociaż kawa była gorąca i bez mleka.

A, ale to już nie organizator tylko Idee Cafe.

I żeby nie było, że narzekam, bo znowu źle pobiegłam.

O, nie!

Pobiegłam znakomicie. Świetnie. Niewiele zabrakło do określenia: perfekcyjnie.

Czas na mecie: 1:38:27. Tylko 39 sekund gorzej od życiówki. Najlepszy wynik od 23 miesięcy. 10. miejsce wśród kobiet (no, dobrze, mogło być 7.)

I byłoby tak pięknie, gdyby…

Gdyby nie to, co powyżej.

A tak do Wiązowny to może się wybiorę na obiad kiedyś (wyborną restaurację tam mają), ale na półmaraton to raczej nie prędko… Bo ja kocham polski zaścianek. Ale nie znoszę zaściankowej mentalności. A poza tym – nie pcham się, gdzie mnie nie chcą.

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...