Gdyby nie upał, gdyby nie góreczka…

Dodano:
Znacie tą piosenkę Kazika – „Plamy na słońcu”? „Gdyby nie słupek, gdyby nie poprzeczka…”. Uwielbiam ją. Nic mnie bardziej nie irytuje, niż wyśpiewane przez Kazika komentarze, które pojawiają się po kolejnym kiepskim meczu biało-czerwonych. Piłka nożna to nie łyżwiarstwo figurowe, tu nie ma ocen za wrażenie artystyczne. I na dodatek liczą się gole strzelone, a nie liczba oddanych strzałów.
Ale nie o piłce miało być, lecz o bieganiu. Idąc tropem sprawozdawców naszych licznych, powinnam zacząć od tego, że „gdyby nie upał, gdyby nie góreczka, byłaby w Garwolinie nowa życióweczka…”. W bieganiu jednak – tak jak w piłce – nie ma ocen za wrażenie, ani dodatkowych punktów za przeciwny wiatr. Więc jak dobrze bym nie oceniała wczorajszego biegu, to życióweczki nie ma. I już, i trudno, kiedyś może będzie. Za to punkty za wrażenie artystyczne musiałam zarobić, bo zaraz za metą usłyszałam pytanie, czy nie potrzebuję lekarza. Nie, nie potrzebowałam, chociaż ściganie się w pełnym słońcu, przy prawie 30 stopniach, w samo południe, bez nakrycia głowy – do specjalnie dobrych pomysłów nie należało. Nie lepiej było wstać o świcie i pobiegać w miłym cieniu lokalnego lasu?

No, może i lepiej. Ale bieg „Avon kontra przemoc” w Garwolinie jakoś trwale mi się wpisał w kalendarz imprez. I mimo że  wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że w tym roku nie uda mi się tam dotrzeć, postanowiłam zrobić znakom na przekór i po raz czwarty pobiec nad Wilgą.

Bieg garwoliński ma jedną niepowtarzalną cechę - mimo że jest koedukacyjny, to jednak nie da się nie zauważyć, że organizatorzy zwracają się głównie do kobiet. Ten wymyślny wzór na koszulce, kosmetyki w pakietach startowych i kosmetyczne nagrody dla najlepszych w kategoriach wiekowych, to hasło przewodnie, a kiedyś też – niebieska bransoletka… To wszystko sprawia, że panie do Garwolina przyjeżdżają chętnie. W niedzielę było ich prawie 200, czyli dobrze ponad 25 proc. wszystkich uczestników. Przyjeżdżam i ja, od pierwszej edycji, bo mnie ten bieg urzeka. Nawet jeżeli ma jakieś drobne niedociągnięcia.

W Garwolinie przede wszystkim pogoda jest gwarantowana. Chyba tylko pierwsza edycja odbywała się w temperaturze umiarkowanej. Od drugiej edycji króluje słońce i upał - w końcu trzecia niedziela czerwca zobowiązuje. Jak się człowiek dobrze ubierze i za bardzo nie spieszy – turboopalanie ma w gratisie.

Gwarantowani w Garwolinie są też kibice. Tego z kolei nie pamiętam z pierwszej edycji, ale z kolejnych już tak – przy każdej tablicy kilometrowej coś się dzieje: a to taniec, a to muzyka, a to scenki rodzajowe. Wczoraj dominowały te ostatnie w wykonaniu, zdaje się, miejscowych uczniów. I tu muszę przyznać, ze choć niewiele pamiętam, to ekipa z 5. kilometra (stoliczek, czajniczek, „Może herbatki”), czarne wdowy z 8. oraz dowcipinisie z 9. którzy proponowali klapki, byli klasą sami dla siebie.

Co jeszcze jest w Garwolinie gwarantowane? Pacemakerzy. Na 10 km to nie lada gratka. Warto skorzystać z pomocy. Ponadto kosmiczne czasy zwycięzców. Zazwyczaj przyjeżdża tu kilkoro zawodników z czołówki, a że trasa ma w sobie dużo z wielkiej agrafki – można się przyjrzeć zwycięzcom w locie. No i kurtyny wodne wystawione przez strażaków. Przy 30 stopniach prysznic na trasie to wielka ulga. Wreszcie – wegetariańska wersja posiłku pobiegowego. Oprócz grochówki jest kasza z warzywami.

Do ubiegłego roku w Garwolinie gwarantowane były również paskudne łazienki, które zresztą i tak zajmowali panowie, skutecznie utrudniając doprowadzenie się do stanu pobiegowej użyteczności. Ale w tym roku Garwolin wziął się na ambicję i… wprowadził nowy standard. Po biegu dla biegaczy otwarty był BASEN…! Tak. Nowo wybudowany, lśniący nowością i czystością, nowoczesny basen. Z częścią rekreacyjną, jacuzzi i masażami w brodziku dla dzieci. Godzinka odmakania i człowiek nawet nie czuje, że biegał w upale. Tylko ta bazarowa, a właściwie biegowa opalenizna, przypomina o spiekocie. Po wyjściu z basenu człowiek już dokumentnie nie ma ochoty wyjeżdżać z Garwolina.

Bieg garwoliński ma jeszcze jedną zaletę - oprócz 10 km jest też bieg rodzinny na dystansie 2 km, dzięki czemu na starcie można się pojawić całą familią i każdy znajdzie coś dla siebie. Zresztą kto szuka, ten zawsze coś znajdzie. Na przykład górki. Wiedzieliście, że tuż na wschód od Warszawy jest tak… pagórkowato? Że może być tyle długich i wrednych podbiegów? Że prosta nie znaczy płaska…? I że picie co 3 km to może być za rzadko? No dobra. Z piciem przesadziłam. Wystarczyło, a na mecie pierwszy raz widziałam, ze wolontariusze PILNOWALI ile kto bierze i z powagą tłumaczyli, że przecież dla wszystkich musi wystarczyć.
Widziałam – jak już zaczęłam widzieć na oczy, bo ostatni kilometr przefrunęłam w jakimś niewiarygodnym tempie i chwilę mi zajęło dochodzenie do siebie.

Że pisze laurkę? Że przechwalam?

No może trochę tak. To jeszcze będzie łyżeczka dziegciu. Bo… spóźnienie startu o blisko 10 minut przy tej temperaturze i w takich warunkach może zakrawać na działanie zgoła niehumanitarne. Ja rozumiem: opalanie, solarium, te sprawy, dużo uczestników, liczne kategorie – wszystko to jasne. Ale jednak. Bo może jakbyśmy ruszyli o czasie, to musiałabym marudzić, że gdyby nie upal, gdyby nie góreczka…
Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...

Proszę czekać ...