Prywatność, czyli rozdwojenie jaźni

Prywatność, czyli rozdwojenie jaźni

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zbigniew Domaszewicz, redaktor „Bloomberg Businessweek Polska” Archiwum 
Gdy pada hasło „prywatność w internecie”, trudno oprzeć się wrażeniu uczestnictwa w zbiorowej schizofrenii. Najlepiej zresztą wychodzi na niej biznes pisze Zbigniew Domaszewicz, redaktor „Bloomberg Businessweek Polska”.
Kilka dni temu internautów i media wzburzyły informacje o nowej polityce prywatności Google ? czyli o zmianie reguł, według których największy na świecie koncern internetowy gromadzi dane na temat użytkowników swoich usług, a potem tymi danymi zarządza. Decyzja, że firma będzie łączyć dane pochodzące z różnych źródeł (z różnych internetowych narzędzi Google, których używa dana osoba) tak, by stworzyć profile poszczególnych użytkowników, wywołała niepokój, protesty, zapowiedź śledztwa ze strony francuskich organów nadzorujących ochronę danych osobowych (CNIL) oraz negatywną reakcję samej Komisji Europejskiej. Media pisały o internetowym Wielkim Bracie.

Nie da się ukryć, że biorąc pod uwagę zakres, w jakim internauci prywatnie i zawodowo korzystają z usług Google (na czele z wyszukiwarką i z serwisem e-mailowym Gmail), wizja systemu, w którym ktoś skrupulatnie łączy i archiwizuje informacje o wszelkich naszych działaniach w sieci i przez kolejne dni, miesiące i lata składa je w profil użytkownika, to wizja niezbyt przyjemna. W tym kontekście obawy o naruszenie prywatności nie dziwią.

Jednocześnie jednak w czasach gdy już od lat na klatkach schodowych nie wolno wywieszać spisu lokatorów (z powodów ochrony prywatności), internauci wydają się w coraz większym stopniu owładnięci potrzebą wysyłania w świat lawiny informacji na swój temat. Korzystając z serwisów społecznościowych, z Facebookiem na czele, lekką ręką rozsiewają po sieci mnóstwo prywatnych treści. Filmy, zdjęcia, fakty, opinie, poglądy, preferencje, daty, numery telefonów, znajomości... Jeśli komuś mało, to może jeszcze skorzystać z serwisów geolokalizacyjnych, które same opublikują w sieci informacje o miejscu (np. kawiarni czy klubie), w którym użytkownik w danej chwili się znajduje. Nie są konieczne żadne zmiany polityki Google, żeby te informacje móc złożyć jak puzzle w bardzo wyczerpujące portrety poszczególnych osób, identyfikowanych z imienia i nazwiska. Najwyraźniej przemożna chęć, aby świat (a przynajmniej jak najliczniejsze audytorium tzw. znajomych) mógł dowiedzieć się jak najwięcej na nasz temat, zwycięża z potrzebą prywatności.

Pewne wydaje się jedno ? na tym rozdwojeniu jaźni najlepiej wychodzi biznes. Zbiorowe pragnienie ludzi komunikowania światu o sobie pozwala zarabiać serwisom typu social media, a w skrajnym przypadku (Facebook) pozwala im osiągać wyceny szacowane na dziesiątki miliardów dolarów. Z drugiej strony obawy o prywatność w świecie, w którym jest jej coraz mniej, pozwalają zarabiać tym firmom internetowym, które świadczą specjalne usługi pomagające zachować anonimowość i uniknąć zostawiania śladów w sieci, jak choćby amerykański Anonymizer (istniejący już zresztą od kilkunastu lat) czy znacznie młodszy Disconnect ? firma, która zaczęła biznes od wtyczki adresowanej do użytkowników Facebooka uniemożliwiającej temu serwisowi śledzenie poczynań jego zalogowanych użytkowników w internecie. Takich spółek jest coraz więcej, a prognozy przewidują (o czym pisaliśmy niedawno w 'Bloomberg Businessweek Polska'), że branża ochrony prywatności będzie się z czasem stawała coraz ważniejszą gałęzią internetowego przemysłu.  

Disconnect podaje, że jego narzędzi używa już 400 tys. osób w sieci. Co jest dla tych ludzi ważniejsze: potrzeba prywatności czy potrzeba istnienia w mediach społecznościowych? Trudno na to pytanie odpowiedzieć. Ale jakkolwiek spojrzeć, na ich prywatności zawsze ktoś zarobi. Na szczęście wolny rynek pozwala na to, abyśmy sami decydowali, kto to będzie.