Michal Mašek dla „Wprost”: Niektóre polskie siatkarki nie mają takich ambicji. Liczę, że ona powalczy

Michal Mašek dla „Wprost”: Niektóre polskie siatkarki nie mają takich ambicji. Liczę, że ona powalczy

Michal Masek
Michal Masek Źródło:Newspix.pl / Przemysław Karolczuk/400mm.pl
Kiedy w lutym 2022 roku obejmował #VolleyWrocław, drużyna rozpaczliwie walczyła o utrzymanie. Michal Mašek zdołał przekonać siatkarki do swojego warsztatu, a sezon później po raz pierwszy od 5 lat, wprowadził drużynę do fazy play-off. A to wszystko mając na koncie m.in. dwa tytuły mistrzowskie i pracę w roli selekcjonera Słowaczek.

Trener Michal Mašek to jedna z najciekawszych postaci w siatkarskiej Tauron Lidze. Swoją szkoleniową drogę zaczął mając zaledwie 22 lata. Mistrzowskie tytuły w Polsce świętował w Policach i Łodzi. Ma za sobą pracę w Niemczech, Grecji, a teraz łączy obowiązki klubowe w #VolleyWrocław z rolą trenera kadry Słowacji. Na co dzień jego żona jest też jego boiskową podopieczną. Lucie Mühlsteinová najczęściej prowadzi zespół na boisku, a Mašek zza linii bocznej pola punktowego.

Wywiad z Michalem Maškiem, trenerem #VolleyWrocław i reprezentacji Słowacji

Maciej Piasecki („Wprost”): Końcówka kwietnia i Wrocław. Gdybyśmy mieli cofnąć się o dziewięć lat, z czym się panu kojarzy takie połączenie?

Michal Mašek (trener #VolleyWrocław i reprezentacji Słowacji): Niech pomyślę… Kwiecień… A, tak! To tak właściwie szczególny moment. Mój pierwszy sezon w Polsce i od razu sięgnęliśmy po mistrzostwo kraju z Chemikiem Police. Właśnie tu, we Wrocławiu.

Gratuluję dobrej pamięci.

Dziękuję. Z drugiej strony, kiedy jesteś drugim trenerem odczuwasz takie sukcesy zupełnie inaczej niż ten pierwszy. Fajnie teraz to sobie przypomnieć, ale są też mocniejsze ślady w mojej głowie.

To ciekawe, ale zanim trafiłem do Wrocławia w roli trenera, poza ostatnim meczem na ławce ŁKS-u Łódź, wszystkie spotkania w Orbicie wygrywałem. Czy to w polskiej lidze, czy przyjeżdżając z klubem z Drezna. Dlatego hala wzbudza pozytywne skojarzenia.

Mistrzostwo Polski w Chemiku nie sprawiło jednak, że Michal Mašek na dłużej został w Polsce.

Nie było dla mnie miejsca w Policach. Wróciłem do Niemiec z których przyjechałem do Polski. Przed Chemikiem pracowałem w Stuttgarcie, a później wylądowałem w Dreźnie, jako drugi trener. W Policach spełniałem za to łączoną funkcję asystenta i trenera od przygotowania motorycznego.

Dzisiaj Polskę traktujemy z rodziną jak naszą drugą ojczyznę. Dlatego ponowny wyjazd z „domu” nie był łatwy, ale w Dreźnie trafiłem do świetnego klubu. Najlepiej zorganizowane miejsce w jakim byłem w siatkówce. Wygraliśmy wszystko, co było możliwe. To była konsekwencja nie tylko sportowej wartości, ale całej organizacji. Niezwykła świadomość dbania o każdy szczegół.

Lepiej nawet niż w Policach?

W stu procentach. Wtedy Chemik był zespołem, który dopiero co awansował z I ligi. Organizacyjnie mieliśmy sporo problemów, pomimo końcowego zwycięstwa. Do poukładanego od A do Z przez lata Dresdner SC nie ma nawet co porównywać.

Przede wszystkim my jako trenerzy mogliśmy się koncentrować tylko na swoich obowiązkach. Organizacyjnie wszystko było zabezpieczone. Dochodziło nawet do takich sytuacji, że w służbowych samochodach wymieniano nam opony w czasie, kiedy my trenowaliśmy z zespołem. Żeby nie przeszkadzać, a było zrobione na tip-top.

Czyli typowa niemiecka organizacja.

To prawda. Zarząd klubu oraz osoby zatrudnione w dziale organizacji pracowały dużo, ciężko, ale to przynosiło kapitalne rezultaty, również na boisku. Niby to wydaje się oczywiste, ale warto jest zdać sobie sprawę, jak duże ma to znaczenie w późniejszych wynikach osiąganych przez drużynę. Inaczej nie da się stworzyć profesjonalnego sportu.

To ważne słowa. A czym sportowo różni się polska i niemiecka liga siatkarek?

Są cztery najmocniejsze drużyny: Stuttgart, Schwerin, Dresdner i teraz Poczdam. Te zespoły grają trochę innym stylem niż w Polsce. Tu występują zawodniczki wyższe, mocniejsze. W Niemczech bazuje się na dokładności zagrań, czy to w przyjęciu, czy np. w zagrywce. Sporo dobrego bronienia. Polskie drużyny oczywiście też mają swoje atuty, dlatego mam wrażenie, że czołową czwórkę z Niemiec z najlepszymi drużynami z Tauron Ligi można obecnie zestawić w jednym szeregu.

Poziom polskich rozgrywek spada czy idzie w górę?

Ostatnie dwa-trzy lata, to regres. ŁKS, Rzeszów czy Chemik, to mocna trójka. Pozostałe drużyny są jednak słabsze niż w poprzednich sezonach. Wypadła mocna Legionovia, solidna Radomka. Do półfinału dotarło za to Bielsko i Budowlane. A jak to wygląda później, to widać po wynikach meczów o wejście do finału.

Pamiętam, jak graliśmy z ŁKS w półfinałach z Rzeszowem, to tam było twarde, pięciosetowe granie. I to były mecze pełne krwi i potu. W tym sezonie ta różnica pomiędzy ŁKS i Rzeszowem a pozostałymi półfinalistami, była bardzo duża.

Liga jest po prostu słabsza. I mówię to z szacunkiem do innych drużyn. Bo mogę też wycelować w nas, gdzie ambicje też mieliśmy większe, ale niestety, wyszło jak wyszło.

Z czego wynika ten regres? Pieniędzy w lidze jest mniej?

Tak bym tego nie tłumaczył. W Radomce było w okolicach 18 zawodniczek na kontraktach, z czego 7-8 zagranicznych. I nic to nie dało. A zapłacić za pracę im przecież ktoś musiał, te transfery nie wzięły się z mniejszych pieniędzy w lidze. Ważne jest to, żeby odpowiednio wydać to, co masz w budżecie.

Czyli we Wrocławiu dokonano dobrych inwestycji.

Nie pracowaliśmy z dużym budżetem. Zrobiliśmy z tego przyzwoity wynik, nic ponad stan, ale też z odpowiedzialnością, na miarę możliwości.

Czytaj też:
Wielki transfer w polskiej siatkówce. Gwiazda potwierdziła zmianę klubu

Trudno było się przestawić z gry o medale na pracę nastawioną bardziej na utrzymanie, bądź granie o wejście do fazy play-off?

Takie jest życie. Cieszę się, że jestem we Wrocławiu. Czasem lepiej jest zrobić krok do tyłu i coś zbudować niż męczyć się w jednym miejscu, na samym szczycie. Wkładam swoją pracę w zbudowanie czegoś we wrocławskim klubie.

Jasne, nie jest łatwo z dnia na dzień wyjść z tej strefy medalowej, grania o najlepsze pozycje w lidze. Ale tak szczerze – dzisiaj czuję się szczęśliwszy niż dawniej.

Bo można było budować coś od początku, po swojemu?

Po części tak. Chcieliśmy zbudować zespół złożony z trzech siatkarek, które są doświadczone, mają określoną pozycję w świecie siatkówki i wiadomo, czego można od nich oczekiwać. Do tego zadaniem było dobranie dziewczyn, które będą w stanie wygrywać, ale przede wszystkim uczyć się grania na najwyższym ligowym poziomie.

Takim przykładem była Melissa Evans. Amerykanka po przyjeździe do Wrocławia potrzebowała trochę czasu, żeby zrozumieć europejskie granie. Evans była przyzwyczajona tylko do szybkich piłek. Gra z drugiej linii, wysoka piłka – to nie było dla niej granie. Tylko szybki atak, gdzie chciała skończyć i zdobyć punkt. Blok i obrona? To też było coś nowego dla tej siatkarki.

Kilka tygodni pracy sprawiło jednak, że zdolna dziewczyna potrafiła zmienić nastawienie i pomóc nam w lidze. Szkoda, że kontuzja przekreśliła jej rozwój we Wrocławiu.

Do gry weszła jednak Julia Szczurowska.

Tak, ale ona zdrowotnie nie była do tego gotowa w stu procentach. Zakładaliśmy, że Szczurowska pod koniec roku, może w styczniu wróci do grania w pełnym wymiarze. Ta dziewczyna ma za sobą bardzo poważną kontuzję i odbudowuje swoją pozycję w lidze.

A dzisiaj jest wśród powołanych do reprezentacji Polski.

To jest urodzona atakująca, charakterologicznie stworzona do tego, żeby odgrywać kluczową rolę w zespole. Nie boi się brać odpowiedzialności na swoje barki. Lubi presję. Dużo ludzi twierdzi, że ona ma trudny charakter i ja się z tym zgadzam, bo faktycznie, nie jest łatwo zarządzać taką osobą. Ja jednak lubię takie charaktery i cieszę się, że możemy razem pracować.

W kadrze w ataku Stefano Lavarini ma Magdę Stysiak czy wracającą Malwinę Smarzek. Jest jednak przestrzeń do rywalizacji pomiędzy Moniką Gałkowską a Julką. Liczę, że Szczurowska będzie walczyć o swoje.

Czyli pozycja przyjmującej, gdzie w przeszłości też grywała, nie jest dla niej?

Nie, zupełnie nie. To jest atakująca, która musi dostać dużo piłek i mieć zaufanie od rozgrywającej. Gra Szczurowskiej nakręca się z punktu na punkt. Jej rolą nie jest przyjmowanie czy mocna defensywa. Mają być punkty i solidna praca w bloku. A do tego dołożyć jeszcze skuteczność na zagrywce.

Muszę zapytać o żonę. Bo to jednak jest nietypowe, że pan jest trenerem, a za rozegranie w drużynie odpowiada małżonka. Jak do tego doszło we Wrocławiu?

Usiedliśmy któregoś dnia z prezesem klubu, szukając pomysłu na kogoś do duetu z Adą Szady, która została jedyną rozgrywającą. Jacek Grabowski zapytał wprost: To może spróbujemy z Lucie? Nie zastanawiałem się długo. To rozwiązanie idealne pod taki zespół, jak nasz. Jasne, ma już swoje lata i szybkościowo z pewnością nie jest tak, jak było, ale swoją dokładnością i doświadczeniem dała dużo spokoju.

A kto wykonał telefon z propozycją, mąż czy prezes?

Zostawiłem to prezesowi Grabowskiemu. Zależało mi na tym, żeby to on był przekonany do tego pomysłu. Byłoby to mocno niefortunne, gdybym naciskał na zatrudnienie żony w zespole, którego jestem trenerem. Prezes rzucił taki pomysł, utwierdził się w swoim przekonaniu w sezonie i przedłużył z Lucie kontrakt na kolejny.

W domu jest czas na inne tematy rozmów niż siatkówka?

Już w Chemiku mieliśmy taki sezon, w którym pracowaliśmy razem w klubie. To była zresztą pierwsza taka okazja, choć znaliśmy się już dużo wcześniej. Założyliśmy sobie, że będziemy dzielić czas na to, kiedy rozmawiamy o siatkarskiej codzienności, a kiedy zupełnie zmieniamy temat.

twitter

Godzina o tym, godzina o tamtym?

Aż tak tego nie wyliczamy (śmiech). Wracamy razem do domu w samochodzie, później przy śniadaniu jeszcze o siatkówce, ale jest spojrzenie w oczy i już wiemy, że chcemy czegoś innego. Zmieniając zupełnie tematykę do dalszego porozumienia.

Co zabawne, rzadko rozmawiamy o zespole. Dochodzi do takich paradoksów, że moja żona wraca do domu i jako ostatnia dowiaduje się o czymś, o czym wcześniej rozmawiałem z innym siatkarkami z drużyny. Oczywiście to tyczy wszystkich, ale taki przykład pokazuje, o jakich zasadach naszej relacji prywatno-zawodowej mowa.

Wszystko zmieniło się od czasu, kiedy pojawiło się dziecko. Lucie nadal jest profesjonalistką, ale teraz zupełnie inaczej spoglądamy na życie. Nie przejmując się już tym, co błahe, a koncentrując na tym, co ważne.

Z tego co słyszałem sportu pańskiej żonie jednak mocno brakowało.

Zdecydowanie. Zaznaczam, ja nie namawiałem Lucie do powrotu. Zanim pojawiła się opcja we Wrocławiu, ona sama zgłosiła swojemu menadżerowi, że chciałaby jeszcze pograć. A później ułożyło się już tak, jak wspominałem.

Z pewnością nie chciałbym mieć jej w zespole, gdyby sama tego nie pragnęła. To tyczy się zresztą również każdej innej zawodniczki. Nie jestem z tych trenerów, którzy namawiają do grania w swojej drużynie. Podobnie podchodzę do roli reprezentantek. Kiedy słyszałem w głosie niektórych dziewczyn, że niekoniecznie są przekonane do gry tu i teraz, okej, to trudno. Lepiej pracować z kimś, komu się naprawdę chce się coś zrobić.

Słowacką siatkówkę kobiet gdzie można umieścić na osi świata?

Na 28. miejscu w rankingu FIVB.

To już widziałem na stronie federacji, zajrzałem z ciekawości. Coś więcej?

Słowacji i Polski pod względem organizacji czy ligowych rozgrywek, nie ma co porównywać. Polska jest po prostu dużo wyżej pod każdym względem. W przypadku reprezentacji widać jednak, że robimy postępy. Dobre jest też to, że federacja pomaga, a nie przeszkadza, jak było przed laty.

Sportowo atakujemy z drugiego rzędu. Przykładowo, jesteśmy na imprezach rangi mistrzostw Europy i wyjście z grupy, to jest coś, co możemy stawiać sobie za cel. Młodsza część reprezentacji gra w Lidze Europejskiej. Żebyśmy mieli też ciekawe nazwiska na przyszłość. Za to te, które będą grać w ME, to najczęściej siatkarki mające więcej doświadczenia, najczęściej trzydziestoletnie.

Co ciekawe, siatkówka w przypadku Słowacji jest jedynym sportem zespołowym w kraju, który będzie grać na mistrzostwach Europy. Niestety, sportowo kiepsko to wygląda w ostatnich latach. Nie ma wielkiego zainteresowania sportem rządzących Słowacją.

Spoglądał pan na powołania do polskiej kadry siatkarek? Aż 25 zawodniczek jest z polskiej ligi. Zastanawiam się, czy to dobrze, czy jednak niekoniecznie.

Znam sporo z tych dziewczyn, które są powołane. Oczywiście liga w Polsce jest fajna, sporo z nich ma już teraz potencjał wyjazdu zagranicę. Szkoda jednak, że niektóre nie mają takich ambicji. Granie w Polsce jest w porządku, ale trzeba próbować rzucić sobie wyzwanie. Podjąć rywalizację z groźną konkurencją. Wiele z nich…

…wybiera wygodę?

Być może tak właśnie jest. Albo po prostu nie mają ambicji czy ochoty na wyjazd z Polski. To jest odpowiedź na pytanie dotyczące liczby siatkarek z polskiej ligi. Na pewno Lavarini wybrał najlepsze na swoich pozycjach.

Zastanawiam się w kontekście Szczurowskiej i wspomnianej przez trenera odwagi boiskowej, czy ona raz jeszcze wyjechałaby zagranicę, jeśli pojawiłaby się szansa.

Mam wrażenie, że najpierw trzeba do końca doprowadzić proces rehabilitacji. Ciągle widzę, że można zadbać o zdrowie tak, żeby już o nim nie myśleć w trakcie grania czy treningów. A w kolejnym sezonie skupić się już tylko na zdobywaniu punktów.

Julia ma papiery na to, żeby wyjechać. Mam tylko nadzieję, że nie zrobi tego za pół roku, bo wolałbym ją mieć jednak po swojej stronie siatki (śmiech). A później zobaczymy, to w końcu jej życie i decyzje, które podejmuje.

Zakończony sezon to było raczej nastawienie braku większych oczekiwań względem gry Szczurowskiej. Wyszło jednak na to, że choć zagrała kilka meczów mniej od innych dziewczyn, jest w najlepszej piątce punktujących całej ligi. To pokazuje jej potencjał.

Tak właściwie to dlaczego wybrał pan żeńską, a nie męską siatkówkę?

Nie mam pojęcia. Dostałem na pierwszym roku studiów propozycję prowadzenia juniorek. Miałem zastąpić trenerkę, która wyjechała do Niemiec na staż. Ona tam ruszyła i już została, a ja z zespołem zdobyliśmy mistrzostwo Słowacji. To był skok na głęboką wodę, ale już tak zostało.

W wieku 22 lat zostałem trenerem drużyny w słowackiej ekstraklasie kobiet. Szokujące, patrząc z dzisiejszej perspektywy. Ale dojechaliśmy do finału i zrozumiałem, że to jest właśnie to, co chcę robić w życiu.

Żeby jednak nie było tak wesoło, ten klub wkrótce zbankrutował, a ja zostałem z niczym. Wówczas pojawiła się propozycja ze Stuttgartu i już nigdy nie wróciłem do słowackiej ligi.

Czytaj też:
Magdalena Stysiak zdradziła całą prawdę o Stefano Lavarinim. To różni go od Jacka Nawrockiego

Jakie są metody na to, żeby dogadać się z kobietami na co dzień?

Męska a żeńska siatkówka, to są dwa różne sporty. Od tego zacznijmy.

Zgadzam się.

Paradoksalnie ja mam twarde podejście do pracy z kobietami. Bardziej podoba mi się siatkówka męska, jeśli miałbym mówić o samej atrakcyjności gry.

Filozofia jest jasna, cele również, ale trener musi reagować na to, jaki ma zespół. Nie może prowadzić dwóch drużyn tak samo, to się nigdy nie sprawdzi. Dodatkowo z dziewczynami nie ma sensu za dużo negocjować. Zbyt wiele demokracji w szatni źle działa na zespół. To musi być połączenie pewnej ręki trenera, ale też zrozumienia.

Wcześniej zawodniczki były trochę bardziej twarde. Dzisiaj myślę, że niektóre mają kruchą budowę. Czasem wystarczy przeczytanie jakiegoś negatywnego komentarza w mediach społecznościowych na swój temat. Jest potrzebna pomoc w takich sytuacjach i to powinno być naturalne. Nie można jednak dać sobie wejść na głowę.

Najlepsza siatkarka z jaką pan pracował?

Nie mam takiej i nie chce mieć.

Może być kilka, nie upieram się.

To i tak będzie trudne...

Przede wszystkim ja biorę sporo od zawodniczek. Uwielbiam ludzi, którzy coś potrafią. Chce się uczyć od takich osób. Kiedy byłem w Dreźnie pracowałem z Michelle Bartsch, która była później wielką gwiazdą tureckiego giganta VakifBanku. Ona do 16 roku życia grała tylko w koszykówkę. Była nawet reprezentantką kadry USA.

Okazała się jednak tak technicznie zdolna, że nie było dla niej problemem zacząć grać w siatkówkę. Zagrała dwa lata w Dreźnie i później przeniosła się do najlepszych drużyn na świecie. Ta zawodniczka pokazała mi, że wrodzone umiejętności, spokojne spojrzenie, to jest klucz do zrozumienia i świetnej siatkówki.

W Chemiku była Małgorzata Glinka. Profesjonalistka od A do Z, która dobrze wiedziała, co ma robić, co jest dla niej ważne na danym etapie kariery. Świetnie też wspominam współpracę z Anią Werblińską. Teraz brakuje takich siatkarek. One były już pod koniec swoich karier, grając w Policach, ale i tak grały świetnie.

Co wyróżniało Glinkę czy Werblińską?

Super zagrywka, bardzo dobrze przyjęcie. Dodatkowo praktycznie do ostatniego momentu rywalki nie wiedziały, jak zaatakuje piłkę. Dzisiaj można przeczytać zdecydowaną większość zawodniczek poprzez analizę. Skoro ma swój ulubiony kierunek, strefę ataku, to zamykamy to blokiem i obroną. Siatkarka musi zmieniać, ratować się kiwką, itd. A w przypadku Glinki czy Werblińskiej, nie szło w jednym kierunku, no to w drugi. Drugi nie działa? To po paluchach daleko obijała blok. Dzisiaj takich zawodniczek jest dużo mniej.

#VolleyWrocław zajął siódme miejsce w lidze. Spoglądając na pańską karierę, w 2014 i 2019 na koncie można było zapisać złoto MP. Czyli co pięć lat. Idąc prawem serii, w 2024 roku… Czy już oszalałem z tą medalową matematyką?

Pamiętam początki w ŁKS-ie, wspominam je z dużym sentymentem. Awans do wówczas Orlen Ligi i pierwszy sezon w niej, który miał być próbą. Zdaliśmy jednak wszyscy egzamin. Organizacyjnie na początku było bardzo źle. Uczyliśmy się z dnia na dzień zupełnie nowego świata. Klub robił postępy, zespół również, ja też starałem się dokładać coś, co rozwinie ŁKS. Skończyliśmy ostatecznie na szóstym miejscu.

Bardzo mocne były wtedy drużyny z Dąbrowy Górniczej, rzecz jasna Chemik, do ligi wszedł Rzeszów i skończył na podium. Muszyna, Wrocław. Ale poradziliśmy sobie. Podobało mi się, że pracowaliśmy, codziennie dokładając kolejny element do dobrego wyniku. Efekt? W drugim roku wicemistrzostwo i przepustka do Ligi Mistrzyń. To była rewelacyjna sprawa dla klubu. Kolejny? Mistrzostwo kraju. Totalne zaskoczenie.

Co ciekawe, w tym mistrzowskim sezonie nie graliśmy jakoś wybitnie. Końcówka była jednak piorunująca. Wygraliśmy 15 meczów z rzędu i to dało mistrzostwo.

Uff, nie słyszę nic o moim szaleństwie.

Budżet jest budżetem. Na pewno chciałbym, żebyśmy robili kolejne kroki w dobrą stronę. Może nie tak ekstremalnym tempem jak w przytoczonym przykładzie z Łodzi, ale z przekonaniem.

Klub z Wrocławia ma swoje tradycje, kilka lat temu sięgał po medale. Fajnie byłoby do tego wrócić. Czeka nas jednak sporo pracy, nie tylko tej boiskowej, ale też poza siatkówką. Chciałbym przekonać wszystkich, że możemy tego razem dokonać.

Czytaj też:
Ireneusz Kłos dla „Wprost”: Drzyzga uważa się za najlepszego na świecie. Zgadzam się z Nikolą Grbiciem
Czytaj też:
Nikola Grbić ma twardy orzech do zgryzienia. Eksperci grzmią o „słabym punkcie”

Źródło: WPROST.pl