Thales Hoss dla „Wprost”: Brazylijczycy lubią gadać złe rzeczy. Chcieliby być na twoim miejscu

Thales Hoss dla „Wprost”: Brazylijczycy lubią gadać złe rzeczy. Chcieliby być na twoim miejscu

Siatkarz Bogdanki LUK Lublin Thales Hoss
Siatkarz Bogdanki LUK Lublin Thales Hoss Źródło:Newspix.pl / Paweł Piotrowski
Uchodzi z jednego z najlepszych libero świata. Przed sezonem trafił do Polski i tak mu się spodobało, że zostaje w niej na dłużej. Thales Hoss, podstawowy gracz Bogdanki LUK Lublin i reprezentacji Brazylii w obszernym wywiadzie dla „Wprost” zdradza kulisy bogatej kariery.

Czemu Superliga nie jest tak dobra jak dawniej? Czego nauczył go Serginho? Jak wyglądają treningi w Brazylii i co łączy Renana Dal Zotto z obecnym szkoleniowcem klubu z Lublina? Gwiazda PlusLigi z Kraju Kawy odpowiada na wiele pytań z życia sportowego i prywatnego.

Michał Winiarczyk, „Wprost”: Łatwo się funkcjonuje Brazylijczykowi, gdy za polskim oknem zimno i ciemno, podczas gdy w ojczyźnie panują wysokie temperatury? Wiem, że dla ciebie i twoich rodaków czymś niecodziennym jest noszenie swetrów czy bluz w Boże Narodzenie.

Thales Hoss: Tak, my grubych ciuchów w grudniu nie potrzebujemy (śmiech). Ogólnie nie mam problemu z adaptacją do innej pogody, ale wymaga to czasu. Pochodzę z południa Brazylii. Tam czasem potrafi panować temperatura na poziomie paru stopni. Rzadko, ale zdarzają się nawet ujemne temperatury.

Teraz praktycznie cały czas funkcjonuję w pomieszczeniach. Treningi mamy w ogrzewanej hali lub siłowni, samochód znajduje się w garażu podziemnym, więc praktycznie przemieszczam się tylko między jednym a drugim miejscem. Nie odczuwam zbytnio chłodnej pogody w przeciwieństwie do ciemności o godzinie 16:00. Dla mnie to coś nienormalnego. W Brazylii w czasie letnim słońce potrafiło zachodzić gdzieś w okolicach 21:00. Tutaj czasem wracam z żoną i dziećmi z dworu, bo zakładam, że już jest późno, a się okazuje, że to dopiero godzina 18:00. U mnie w kraju chodzilibyśmy do 20 czy 21.

Lublin przekonał cię do siebie?

To ładne miasto, z miłymi mieszkańcami. Dużo ludzi mówi po angielsku, więc jako obcokrajowcy nie mamy problemu z załatwieniem podstawowych spraw. Dodatkowo czuję dużą pomoc ze strony władz klubu. Pomogli w załatwieniu szkoły dla dzieci. Zaczęli już to robić, zanim przyleciałem do Polski. W razie problemu, wiem, że są w stanie załatwić dla nas doktora.

Rodzina to dla mnie najważniejsza sprawa. Jeśli byłbym tutaj sam, to na wiele rzeczy nie zwracałbym uwagi. Jako że jestem tu wraz z żoną i dziećmi patrzę na wszystko szerzej. Jeśli im jest w Lublinie dobrze, to mi tym bardziej. To chyba się przekłada także na moją grę – czuję z tyłu głowy spokój. Co więcej, nawet nasz pies się tutaj dobrze odnajduje.

Bycie zagranicznym libero wydaje się wymagającym zadaniem. Kluby z reguły nie lubią wykorzystywać miejsca dla obcokrajowca na siatkarza grającego na tej pozycji.

Masz rację, libero mają zdecydowanie trudniejszą drogę w karierze. Przede wszystkim z powodu tego, o którym wspominasz. Kluby wolą wykorzystać miejsca dla zagranicznych graczy głównie na przyjmujących i atakujących, ewentualnie środkowych. Libero są na końcu tego łańcucha.

Z pewnością na drodze do obecnego miejsca pomogło mi szczęście i reprezentacja. Dzięki występom w kadrze dostałem szanse pokazania się na najwyższym, międzynarodowym poziomie. Klub obserwował mnie i myślę, że spełniam ich oczekiwania. Nie będę ukrywał, że bez kadry Brazylii prawdopodobnie nie trafiłbym do Polski.

twitter

Grałbyś w siatkówkę, gdyby nie Jonatas, twój brat?

Kurczę, to trudne pytanie. Powinienem powiedzieć, że nie. Gdy byłem mały, to chciałem być taki jak on. Jest ode mnie siedem lat starszy. Patrzyłem na niego jak na idola. Jak postanowił trenować futsal, to podążyłem za nim. Gdy przestał i przerzucił się na siatkówkę, to postąpiłem identycznie. Możemy gdybać, ale bez wątpienia to dzięki niemu zainteresowałem się tym sportem.

Musiałeś mieć dużą miłość do siatkówki, że nie zdecydowałeś się na piłkę nożną. Przecież w Brazylii ten sport to niemalże religia.

Podstawową dyscypliną, którą na początku próbuje każde dziecko w Brazylii, jest piłka nożna. Mój syn trenuje nie siatkówkę, a właśnie futbol tutaj w Lublinie. Muszę przyznać, że w Chaumont próbowałem go przekonać do siatki. Dzieci preferują jednak piłkę, bo widzą wielkie gwiazdy.

W moim rodzinnym mieście, Sao Leopoldo, znajduje się duża prywatna szkoła z programem siatkarskim. Kładzie duży nacisk na trening, ale ma też solidny zespół występujący w rozgrywkach stanowych. Dzięki umiejętnościom dostałem stypendium, więc uczyłem się tam za darmo. Szkoła sprawiła, że dziś mogę odnosić sukcesy w siatkówce.

Gdy zaczynałem treningi byłem przyjmującym. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale w juniorskich rozgrywkach, gdzie warunki fizyczne nie odgrywają tak dużej roli, radziłem sobie całkiem przyzwoicie. Pewnego razu zostałem powołany do młodzieżowej reprezentacji Brazylii. Podczas jednego z treningów trener przestawił mnie na libero. Później dał mi szansę w sparingu, gdzie spisałem się bardzo dobrze. Miałem blisko 100 procent w przyjęciu. Po spotkaniu trener powiedział: „Od teraz będziesz u mnie libero. Akceptujesz to?”. „Nie ma problemu, chce grać w reprezentacji” – odpowiedziałem. Do dziś pamiętam tę rozmowę, bo z perspektywy czasu uważam to za przełomowy moment. Od tamtej pory mój rozwój jeszcze bardziej przyśpieszył. Stałem się podstawowym libero w kolejnych kadrach młodzieżowych, aż wreszcie trafiłem do dorosłej kadry. Nie wiem czy zrobiłbym karierę w siatkówce jako przyjmujący.

Przeskok do seniorskiej siatkówki był dla ciebie łagodny?

To było trudne zadanie. Jako 21-latek trafiłem do wielkiego zespołu. Radziłem sobie dobrze w sezonie zasadniczym, ale zawiodłem w play-offach. Przez to znów zostałem sprowadzony do roli drugiego libero. Dostałem mocną lekcję. Nie wiem kiedy nastąpiło „odrodzenie”, ale pamiętam, że mocno to przeżywałem.

Gdy wchodziłeś do Superligi, ta stała na wysokim poziomie sportowym i finansowym. Dziś Sada Cruzeiro nie znaczy tyle, co przed laty, a Funvic Taubate już nie istnieje.

Ekonomia robi swoje. Do rozwoju potrzebujesz pieniędzy od sponsorów, a tych w brazylijskiej siatkówce brakuje. Ten sport nie ma u nas tak fajnego wizerunku jak piłka nożna. Nie obejrzysz sobie zbyt wielu spotkań w telewizji, a to w konsekwencji nie przekonuje przedsiębiorstw do większego zaangażowania – koło się zamyka. Jeśli miałbym firmę, to chciałbym w zamian otrzymywać ekspozycję reklamową, a ta na wysokim poziomie nie istnieje w brazylijskiej siatkówce. Nie wiem czy będąc biznesmenem chciałbym promować swoją firmę w Superlidze, bo nie jest to efektywna metoda sponsoringu.

Mamy teraz może ze 2-3 zespoły, które dysponują w miarę dobrym budżetem. Nie ma jednak co porównywać Superligi do PlusLigi. Jeśli Sada Cruzeiro chciałaby jakiegoś gracza z Polski, to kosztowałoby ich to majątek. Jedno euro to ponad pięć brazylijskich reali. To oznacza wielki wydatek, a mówimy tylko o samej pensji. Nie wiem czy jakiemuś Polakowi opłacałoby się teraz grać w naszej lidze.

Pieniądze nie trzymają się siatkówki w Brazylii. Wszystkie działania sponsoringowe czy promocyjne są prowadzone w skali krótkoterminowej. Dostajesz pieniądze może na rok czy dwa lata. To jest powiązane z władzą. Zmienia się prezydent miasta albo gubernator i kończy finansowanie, bo przenosi pieniądze na inny zespół. Cała sytuacja jest skomplikowana i trudna do opisania. Próbując ją streścić, można ograniczyć się wyłącznie do pieniędzy albo raczej ich braku. Kiedyś miałeś Funvic, Ulbrę, Florianopolis. Te kluby miały swoje pięć minut, ale jak skończyła się kasa, to wszystkie projekty upadły.

Czy związku z tym dzisiejsza młodzież wchodząca do Superligi ma trudniejszą drogę niż twoja generacja?

Poziom ligi dziesięć lat temu był zdecydowanie lepszy. Porównałbym poziom ligi brazylijskiej do sinusoidy. Raz masz wzloty, a raz doły. Na początku lat 2000. sporo zawodników wyjechało z kraju. Powrócili w okolicy 2010 roku, bo euro nie było tak mocne jak wcześniej. Młodzi mogą się jednak rozwijać również i dziś. Jeśli zaprezentują dobry poziom, to szybko dostaną ofertę wyjazdu za granicę.

Superliga nie jest dziś na poziomie rozgrywek we Włoszech, Polsce czy Rosji, ale i tak wciąż daje dużo możliwości. Spójrz na Lucarellego. Rozwijał się w kraju. Radził sobie coraz lepiej, aż w końcu doszedł do wniosku, że wyżej się nie rozwinie, więc przeniósł się do Włoch.

Pamiętasz pierwsze chwile z dorosłą kadrą w Saquaremie?

Dokładnie momentu wejścia nie pamiętam, ale przypominam sobie za to debiut w dorosłej reprezentacji. W tamtym czasie byłem drugim libero ćwiczącym z rezerwowym składem. Polecieliśmy na rundę Ligi Światowej do Włoch. Podstawowy libero wystąpił w pierwszym meczu turnieju, przegranym z Polską. Następnego dnia Renan (Dal Zotto, ówczesny selekcjoner reprezentacji Brazylii – przyp. M.W) podszedł do mnie i powiedział: „Dzisiaj ty zaczynasz”. W jednej chwili poczułem jak brzuch zaczyna wariować ze stresu. Nie spodziewałem się takiego obrotu spraw.

Odbyłem przedmeczowy rozruch i udałem się znów do hotelu. Wtedy znów dał o sobie znać stres poprzez brzuch. Dziś wspominam to z uśmiechem, ale wtedy byłem mega przestraszony. W samym meczu czułem się już normalnie. Zagrałem dobrze, więc miałem powód do zadowolenia.

Jak zostałeś przyjęty przez doświadczonych graczy?

Bezproblemowo, bo znałem ich już wcześniej. Grałem z większością z nich w jednym klubie lub przeciwko. Zostałem bardzo dobrze przyjęty. To już nie te czasy co 20 czy 30 lat temu. Bruno, Wallace czy Lucao to świetni ludzie, którzy każdemu pomagali. Nikt już teraz nie znęca się nad młodymi. Dawniej słyszało się różne historie o starszych graczach, którym młodzież nie pasowała.

Dołączyłem do kadry już jako niemalże ukształtowany gracz. Mając 26 czy 27 lat miałem za sobą kilka lat gry na wysokim poziomie. Nie byłem młodzieniaszkiem. Wcześniej nie mogłem liczyć na występy w kadrze, bo bezkonkurencyjnym numerem jeden był Serginho (Sergio Dutra Santos – przyp. M.W). Nie pozwalał młodym zająć jego pozycji.

Skoro mowa o Serginho. Gdy przygotowywałem się do rozmowy natrafiłem na wiele artykułów z czasów twojego debiutu w kadrze. W większości z nich byłeś określany jako „nowy Serginho”. Czułeś na sobie bagaż oczekiwań?

Nie był tak wielki, jakby się wydawało. Trafiłem do kadry po tym, jak on z niej odszedł. Znalazłem się na zgrupowaniu z innym libero Tiago Brendle. Pamiętam te wszystkie nagłówki mediów pytające „kto zastąpi Serginho?”. W tamtym momencie byłem drugi w hierarchii. Nie czułem więc dużej presji… do czasu, dopóki trener nie powiedział, że zagram.

instagram

Nie mam kont w mediach społecznościowych, więc omijały mnie te wszystkie bzdury. Jeśli dostawałem już pytanie o porównanie do niego, to mówiłem, że nie nazywam się Serginho i nigdy nie będę taki jak on. To niemożliwe, żeby grać tak jak on. Taki ktoś rodzi się raz na nie wiadomo ile lat. Mamy dziś klasowych libero pokroju Zatorskiego, Grebennikova, Shoji’ego czy Perry’ego, ale w mojej opinii oni nigdy nie byli i nie będą grać na poziomie Serginho. Mówimy tu o fenomenie. Nie czułem presji, bo jak miałbym porównywać się do takiej legendy?

W kadrze z nim nie przebywałeś, ale w klubie już tak. Spędziliście razem jeden sezon w Sao Paulo.

To było wspaniałe doświadczenie, choć mowa tu o okresie, w którym znów byłem drugim libero. Dużo się od niego nauczyłem. Wydaje mi się, że już wtedy byłem dobry technicznie, lecz nie umiałem skutecznie komunikować się z kolegami na boisku. Chodziło tu głównie o ustawienie, grę bez piłki, asekurację itp. Przed wspólną grą z nim nie wiedziałem, co to znaczy być liderem. Serginho zmienił w tej kwestii u mnie wiele.

On na treningach w ogóle nie przestawał mówić. Cały czas gadał i gadał. Gdy ktoś popełniał błąd, to słyszał, żeby wziął się w garść, bo potrzebuje go do dalszej gry. Głośno krzyczał która piłka jest jego. Budował w kolegach z zespołu wielką pewność siebie. Jeszcze przed meczem potrafił sam instruować nas pod konkretnych przeciwników. To była świetna nauka, choć w tamtym okresie nie mogłem jej zbytnio wypróbować w meczach. Mimo to po sezonie stałem się innym libero. Dwa, trzy lata później znalazłem się w kadrze. To być może nie wydarzyłoby się gdyby nie lekcje od Serginho.

Co czyniło go tak wielkim zawodnikiem?

Był szybki i dobry w przyjęciu oraz obronie. Nie brakowało mu zaangażowania i pewności siebie. Nie był wirtuozem techniki, ale piłka jakoś lądowała na rękach rozgrywającego. Jeśli chodzi o odbicie dołem, tzw. bagger, to najlepszy w Brazylii był pod tym względem Murilo Endres. Ale Serginho nie był od niego jakoś nadzwyczaj gorszy. On potrafił zagrać szybko, a zarazem tak, że rozgrywający i atakujący wiedzieli, jak będzie rozgrywana akcja. Dodatkowo zawsze był dobrze ustawiony względem atakujących rywali.

Poruszyłeś wcześniej wątek Renana Dal Zotto. Jak go wspominasz?

Mam bardzo dobre wspomnienia. Współpracowałem z nim już zanim trafiłem do kadry. Pracował jako dyrektor sportowy we Florianopolis. Natomiast gdy dołączyłem do prowadzonej przez niego reprezentacji, to czułem jak buduje we mnie pewność siebie. Ma bardzo dobrą organizację treningów bazującą na wysokiej intensywności. Potrafi dobrze czytać graczy. Wie kiedy może ich bardziej przycisnąć do mocniejszej pracy, a kiedy powinien odpuścić. Widzi, że zespół haruje mocno cały tydzień, więc potrafi powiedzieć: „ej dobra chłopaki, macie wolne popołudnie”. Jest trenerem, ale przede wszystkim też człowiekiem. Bardzo dobrze będę wspominał jego czas w kadrze.

Ciekawi mnie sezon 2021 waszej reprezentacji. Prowadzeni przez asystenta Carlosa Schwanke wygraliście Ligę Narodów, lecz kilka tygodni później skończyliście igrzyska na czwartym miejscu. Krytykowano kadrę Dal Zotto za stary skład, lecz Bruno Rezende powiedział mi, że przy medalu nikt by nie wypominał wieku siatkarzy.

Zgadzam się z nim w stu procentach. Te teorie o zbyt starym składzie do bzdury. Miesiąc przed igrzyskami wygraliśmy VNL tymi samymi zawodnikami. Graliśmy w Rimini bardzo dobrze. Przeważnie wszystkie zespoły mają falowania formy. Gdy przygotowujesz się do dużej imprezy masz okres mocnej pracy, kiedy w sparingach prezentujesz się słabo. Mieliśmy w tamtym roku dobrą formę, ale nie trafiliśmy z nią w igrzyska. Porażka nie jest winą Renana. Wygraliśmy Ligę Narodów bez niego, ale to on cały czas pozostawał trenerem. Robiliśmy wszystko tak samo podczas jego nieobecności, jakby był z nami. Codziennie się kontaktował, monitorował to jak pracujemy. Wiem, że gdyby nie choroba, to cieszyłby się z nami ze złota w VNL.

Co do samych igrzysk, to po prostu prezentowaliśmy się słabo. To turniej z bardzo wyrównaną stawką. Pamiętasz mecz fazy grupowej USA – Francja. Amerykanie wygrali 3:0. Pomyślałem sobie: „Cholera, oni wygrają to wszystko”. I co się stało? Nagle zaczęli przegrywać. My też prezentowaliśmy się różnie. To nie był poziom znany z Ligi Narodów. Zmiana trenera by nic nie dała. Nie wiem czemu często wini się za to Renana. On niczego złego nie zrobił. Ludzie gadają głupoty, aby go zdyskredytować.

Po igrzyskach znajomi pytali się mnie: „Czytałeś co na was napisali na Twitterze czy Instagramie”. Mówiłem, że nie, bo nie śledzę tego. Brazylijczycy lubią gadać złe rzeczy, gdy powinie ci się noga. W głębi duszy chcieliby być na twoim miejscu.

Jak podchodzisz do nowego trenera reprezentacji, Bernardo Rezende?

To świetny fachowiec. Niemożliwe jest powiedzieć o nim cokolwiek innego. Przecież ten człowiek wygrał w siatkówce wszystko. Świetnie radził sobie z kobietami i z mężczyznami. Wydaje mi się, że on już dobrze zna wszystkich kandydatów do gry w kadrze. Po pierwsze w zespole wciąż jest Bruno, z którym często rozmawia. Po drugie sam ogląda bardzo dużo siatkówki – w różnych wydaniach. Był z nami ostatnio na zgrupowaniu jako koordynator reprezentacji. Koledzy z reprezentacji powiedzieli mi, że to człowiek, który lubi organizować wiele treningów (śmiech). Dla mnie to nie problem, bo mi się to podoba. Jestem dobrej myśli – Rezende jest odpowiednim człowiekiem w tym czasie dla kadry.

Poczułeś różnicę, gdy po raz pierwszy zacząłeś pracować z zagranicznymi trenerami? W Brazylii prowadzili cię dobrze znani w Polsce Daniel Castellani i Javier Weber. Z kolei dziś w Lublinie twoim trenerem jest Włoch.

Zauważam duże różnice pomiędzy podejściem do treningu w Brazylii a w Europie. W Brazylii duży nacisk kładzie się na liczbę powtórzeń. Ćwiczy się tam zdecydowanie częściej i dłużej. Rano masz zajęcia, w których powtarzasz określoną liczbę razy ataki, przyjęcia itp. Z kolei popołudniowy trening to wcielanie tych zagrań w życie w postaci ćwiczeń 5 na 5. Z każdej strony masz trenera, który wznawia grę atakiem i krzyczy: „jeszcze jeden”.

We Francji czy w Polsce masz sytuacje, że gierka czy ćwiczenie w treningu 5 na 5 zaczyna się od serwisu. Masz serw, akcję i albo następną, albo przerywa się, by omówić sytuację. W Brazylii takich przerw nie ma. Wszystko bazuje na wysokiej intensywności, by wykonać jak najwięcej powtórzeń w czasie jednostki treningowej. Popełnisz błąd? To od razu dostajesz następną piłkę. Masz serię kilku pod rząd, po czym dostajesz chwilę przerwy. Nie chcę oceniać czy to dobre czy złe. Po prostu mamy inne spojrzenia na siatkówkę.

Daniel Castellani pracował z nami według europejskiej myśli. Javier Weber preferował jednak brazylijski styl pracy. Być może wynika to z faktu, że jako zawodnik grał dużo w Superlidze. Każdy z zagranicznych trenerów, z którym pracowałem był dobry. Castellani, Weber czy Silvano Prandi w Chaumont. Wszystko sprowadza się do dobrego podejścia do pracy. W Lublinie też mam okazję pracować z solidnym fachowcem.

Co sprawiało ci największy siatkarski kłopot, gdy trafiłeś do Europy?

Myślę, że właśnie adaptacja do innego stylu treningów. W Brazylii zawsze na treningach jest gorąco, a we Francji tak nie było. Poza tym u nas w halach nie mamy często klimatyzacji. To sprawiało, że przy temperaturze wynoszącej 30 stopni już po minucie pociłeś się jak szalony. Dostawałeś przerwę, ale i tak nie spadała ci temperatura rozgrzanego ciała. W Chaumont czasem musiałem w trakcie przerw się mocniej poruszać. Koledzy dłużej pili wodę, a ja po szybkim uzupełnieniu płynów zaczynałem się dogrzewać, by nie ochłodzić ciała.

Gdy rozmawiałem z Luciano Palonskym o lidze francuskiej ten zwrócił uwagę na jej konkurencyjność. Mówił, że nawet Tours, dominator w ubiegłym sezonie potrafiło gubić punkty z zespołami z dołu tabeli. Dodał, że w Polsce takich sytuacji jest zdecydowanie mniej.

Nie jestem w tej kwestii wielkim ekspertem, bo we Francji spędziłem tylko rok. Mogę jednak zgodzić się z tymi słowami. To bardzo hmm…. skalibrowana liga? Pamiętam początek sezonu z Chaumont. Wygraliśmy pierwsze cztery czy pięć spotkań. Później przyszła porażka 2:3. Byłem mocno wkurzony. Usiadł koło mnie kolega z zespołu i powiedział: „Spokojnie. To liga francuska. Czasem się przegrywa”. Nie rozumiałem tego, bo pamiętałem poziom brazylijskich rozgrywek. Gdy grałem w Sadzie lub Funvicu, to oba te kluby przegrywały w pierwszej fazie może z jedno, dwa spotkania.

W Polsce macie cztery dobre zespoły, które mocno górują nad resztą stawki. Może pięć, choć ZAKSA przez kontuzje nie gra tak, jak w poprzednich latach. Od piątego, szóstego klubu do dołu tabeli nie ma nadzwyczaj wielkich różnic, ale we Francji taka sytuacja obowiązuje w całej tabeli.

instagram

W Polsce każda hala, w której grałem, jest dobra. Francuska siatkówka mogłaby poprawić infrastrukturę. Zdarzało się, że graliśmy w obiektach, gdzie zaraz niedaleko boiska miałeś szklane, niezasłonięte szyby. Przechodziło przez nie słońce, co mogło oślepiać zawodników. Nie jest to coś karygodnego, ale z pewnością niejeden siatkarz powie ci, że sprawia to dyskomfort w trakcie gry. Jesteśmy profesjonalistami, więc oczekujemy profesjonalizmu – proste. W Chaumont akurat niczego nie brakowało.

Miałeś dużą wiedzę na temat polskiej siatkówki przed dołączeniem do LUK-u Lublin?

Znałem niektórych graczy z waszej reprezentacji. Nie miałem jednak wiedzy nt. PlusLigi. Zerkałem czasem na tabelę, poszczególnych graczy, ale nie znałem struktur, klubów itp. To był błąd. Teraz mam znacznie więcej informacji, bo również bacznie interesuje się tym, co dzieje się w tej lidze.

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy w PlusLidze, to wspomniane wcześniej hale. Stały na wysokim poziomie. Dodatkowo spodobało mi się to, że w każdym spotkaniu jest dostępny system challenge. Eliminujemy przez to większość niepotrzebnych dyskusji. W Brazylii tego nie ma, co sprawia, że sporne akcje wywołują olbrzymie zamieszanie i przedłużają mecze.

W tym sezonie nie brakuje w PlusLidze dobrych libero. Lubisz zerkać na kolegów po fachu?

Lubię oglądać, ale ich nie kopiuję. Dobrze znam swoje ciało, umiejętności i styl gry. Wiem, co potrafię, a czego nie. Mam już pewną charakterystykę gry, która różni się od innych. W PlusLidze mamy wysyp świetnych libero – Shoji, Zatorski, Perry, Wojtaszek, Popiwczak. Fajnie się ich podziwia. Myślę, że wszyscy wyraźnie poprawiają poziom tych rozgrywek.

Który z nich jest najlepszy? Thales Hoss?

Nie no, nie mówmy o mnie. Nie uważam się za najlepszego (śmiech).

Czytaj też:
Aleksander Śliwka dla „Wprost”: Nie podpisałem kontraktu na przyszły sezon

Jeśli wskażę jedno nazwisko, to automatycznie skrzywdzę innych. Trzeba byłoby wybrać kogoś z grona, o którym rozmawialiśmy. Raz swój dzień ma jeden libero, drugiego dnia inny. Trudno jest z tak prestiżowego kręgu wybrać najlepszego, choć nie będę kłamał, że czuję się na ich poziomie. Uważam, że mogę z nimi rywalizować jak równy z równym.

A jak ci przypadł do gustu trener Massimo Botti i jego styl pracy?

Przyznam się, że nie znałem wcześniej trenera. W połowie ubiegłego sezonu przejął Piacenzę z Lucarellim w składzie. Jeszcze zanim przyleciałem do Polski zamieniliśmy ze sobą kilka wiadomości. Od kiedy pracujemy w Lublinie razem, to często rozmawiamy. Czuję, że trener Botti buduje we mnie pewność siebie. Mamy łatwe zadanie, gdyż trener wie, co potrafię. Gra w kadrze i pozycja, jaką sobie dzięki niej wyrobiłem, robi swoje. Jest podobny stylem pracy do Renana. On pomaga mi, a ja pomagam jemu. Wie, że można osiągać dobre wyniki dając swobodę doświadczonym zawodnikom, którzy przecież wiedzą, jak grać. Wolę taki styl trenerski niż jakiś rygorystycznych specjalistów, z którymi zdarzało się mi mieć do czynienia w Brazylii. W takich sytuacjach nie masz ochoty przychodzić na trening.

Wspominałeś wcześniej o rodzinie. Do Lublina przyleciałeś z żoną i dwójką dzieci. Łatwo ci się godzi domowe i zawodowe obowiązki?

W trakcie sezonu wszystko przebiega w miarę łatwo. Co innego, gdy jestem na zgrupowaniu reprezentacji. Trenujemy w Rio de Janeiro, dwie godziny samolotem od mojego domu. Bywa tak, że spędzam cały tydzień z kadrą, a w weekend na moment lecę do rodziny. Gdy gramy w Lidze Narodów jest nawet tak, że przebywam dwa, trzy tygodnie poza domem. W porównaniu do tego, obecne funkcjonowanie wydaje się łatwiejsze.

Czasem bywa kłopotliwie, bo jednak jako zawodnik podporządkowujesz rytm dnia siatkówce. Masz treningi w niedzielę, a wtedy dzieje się coś ważnego u twoich bliskich. Tuż przed świętami Bożego Narodzenie dzieci miały ważne wydarzenie w szkole. Nie mogłem na nie pójść z żoną, ale doskonale rozumiem, że tak bywa w tym zawodzie. Nie mam powodów do narzekania. Dodatkowo jest ze mną małżonka, która doskonale rozumie wyrzeczenia, jakie niesie za sobą kariera siatkarska. Wiadomo, mam częste wyjazdy i mecze, ale z drugiej strony mogę robić to co chciałem robić i do tego czuję wsparcie najważniejszych osób.

Czytaj też:
Nikola Grbić dla „Wprost”: W tym roku nie mam czasu na odkrywanie nowych graczy
Czytaj też:
Piłkarze krytykowani przez siatkarzy? Zaskakująca słowa byłego reprezentanta Polski

Źródło: WPROST.pl