Bijące serce partii

Bijące serce partii

Dodano:   /  Zmieniono: 
Jak ludowa władza pacyfikowała protesty ludu
Dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego gen. Wsiewołod Iljicz Strażewski, którego czołgi uczestniczyły w pacyfikacji robotniczej rewolty w Poznaniu w czerwcu 1956 r., chwalił się w sprawozdaniu dla ministra obrony, że do rozprawy z demonstrantami wykorzystał swoje doświadczenia z walk ulicznych z Niemcami w Stalingradzie. W rzeczywistości jednak fakt, że w Poznaniu przeciwko nie zorganizowanemu tłumowi, uzbrojonemu w niespełna dwieście sztuk zdatnej do użycia broni palnej, skierowano ponad 10 tys. żołnierzy wyposażonych w czterysta czołgów, dowodził w równym stopniu histerii, jak i kompletnego nieprzygotowania komunistycznych władz do zwalczania demonstracji ulicznych.

Bojowy chrzest ZOMO
Po rozprawieniu się pod koniec lat 40. z oporem zbrojnego podziemia i sterroryzowaniu społeczeństwa przez wielotysięczny aparat UB władze PRL najwyraźniej uwierzyły we własną propagandę, głoszącą, że protesty uliczne zdarzają się wyłącznie w krajach kapitalistycznych. Wiara ta była tak wielka, że funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej (MO) pozbawiono pałek, nie mówiąc już o szkoleniu ich w zakresie rozpędzania demonstracji. Dopiero po wstrząsie, jakim była poznańska rewolta, przystąpiono do tworzenia "oddziałów rezerwy milicyjnej" i pomyślano o wyposażeniu ich w gumowe pałki, które Polacy szybko nazwali "bananami".
Tworzenie nowej formacji przyspieszono po kompromitująco nieskutecznych interwencjach milicji podczas listopadowych (w 1956 r.) zamieszek w Bydgoszczy, gdzie tłum spalił budynek radiostacji, oraz w Szczecinie, gdzie z kolei w grudniu 1956 r. zdemolowano radziecki konsulat. "Chodzi o to, by władze terenowe rozporządzały sprawną, ruchomą, w każdej chwili gotową rezerwą milicyjną, którą można będzie użyć, gdy zajdzie tego potrzeba" - stwierdził nazajutrz po wydarzeniach w Szczecinie Władysław Gomułka.
W Wigilię 1956 r. Rada Ministrów PRL przyjęła uchwałę, na której podstawie powołano do życia - w celu "likwidacji zbiorowych naruszeń porządku publicznego" - słynne później Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej (ZOMO). Zomowcy, których liczbę ustalono początkowo na 6,6 tys., chrzest bojowy przeszli w sierpniu 1957 r. w Łodzi, szturmując okupowane przez strajkujących tramwajarzy zajezdnie. Dwa miesiące później trafili na ulice Warszawy, gdzie przez pięć dni tłumili demonstracje studentów, protestujących przeciwko zamknięciu tygodnika "Po prostu".

Silni, zwarci, gotowi
Zmiany metod zwalczania manifestacji były wyraźne: w stolicy obyło się bez udziału wojska i broni pancernej; zginęły dwie osoby, a nie kilkadziesiąt jak rok wcześniej Poznaniu. Kierownictwo PZPR nie było jednak do końca zadowolone ze skuteczności ZOMO, bowiem demonstracje w Warszawie trwały zbyt długo. "Ministerstwo Spraw Wewnętrznych - stwierdzono na posiedzeniu Biura Politycznego - winno zorganizować szkolenie milicjantów w zakresie specjalnych form działania w wypadku masowych wystąpień chuligańskich. Należy poprawić wyposażenie techniczne milicji".
Funkcjonariusze ZOMO byli początkowo wyposażeni jedynie w pałki i hełmy. Dopiero pod koniec lat pięćdziesiątych zakupiono w NRD (zwarte formacje Volkspolizei przodowały w tym czasie pod względem wyszkolenia i wyposażenia w całym bloku radzieckim) trzynastotonowe armatki wodne IFA, które w Polsce otrzymały nazwę PSG-5. Po raz pierwszy użyto ich w kwietniu 1960 r. w czasie walk w Nowej Hucie, gdzie mieszkańcy wystąpili w obronie krzyża stojącego na placu, na którym zabroniono im wcześniej budowy kościoła.
Na początku lat 60. pododdziały ZOMO zaopatrzono w wyrzutnie granatów łzawiących. Funkcjonariusze wykorzystali je m.in. podczas tłumienia zajść w Toruniu (1961 r.) i Przemyślu (1963 r.). Tam również doszło do protestów po decyzji władz wymierzonych w lokalne instytucje kościelne. Po wydarzeniach marcowych 1968 r., w czasie których obok milicjantów biciem studentów zajmował się tzw. aktyw robotniczy uzbrojony najczęściej w kawałki kabla, wyposażenie ZOMO zostało po raz kolejny unowocześnione. Wprowadzono nowe mundury typu moro oraz - na wzór policji na Zachodzie - tarcze ochronne. Oddziały ZOMO były przez cały czas intensywnie szkolone, a poziom ich sprawności budził zainteresowanie najwyższych władz partyjnych. Na przykład wielkie ćwiczenia "Dunajec ’69", które odbyły się na krakowskim lotnisku w Czyżynach, oprócz ministra spraw wewnętrznych Kazimierza Świtały nadzorował członek Biura Politycznego PZPR Władysław Kruczek.

Ludowe Wojsko Partii
Mimo tych gruntownych przygotowań skala rewolty grudniowej w 1970 r. była tak wielka, że siły MO musiały otrzymać wsparcie wojska. Kiedy 15 grudnia 1970 r. milicja okazała się zbyt słaba, by odblokować otoczony przez demonstrantów, płonący gmach KW PZPR w Gdańsku, skierowano tam przeszło dwustu żołnierzy z 35. pułku desantowego. "Po kilku minutach - wspominał ówczesny dowódca tego pułku gen. Edward Wejner - zaczęły padać okrzyki: Odebrać im broń! Utopić w Raduni!. Posypały się na nas kamienie, łomy i kulki z łożysk. Żołnierze zaczęli się zasłaniać. Nagle tłum natarł tak, że w ciągu paru sekund pół mojej kolumny leżało na bruku. Ci, którzy nie mieli żadnego oparcia, wpadli do rzeki. Byliśmy jakby w oku cyklonu. Zaczęło się wyrywanie broni". W trakcie opisanego starcia żołnierze stracili 14 pistoletów maszynowych - większość wyłowiono następnego dnia z Raduni.
Równocześnie jednak można było obserwować zachowania typowe raczej dla plutonu egzekucyjnego. Tak było 17 grudnia w Gdyni, gdzie żołnierze blokujący Stocznię im. Komuny Paryskiej otworzyli ogień do ludzi udających się do pracy po telewizyjnym apelu wicepremiera Stanisława Kociołka. Zabito wówczas kilkanaście osób. Na wybrzeżu oczywiście strzelali też milicjanci, ale - wbrew rozpowszechnionej opinii - większość ofiar śmiertelnych to efekt nadużywania broni palnej przez żołnierzy, postawionych w sytuacji, do której nigdy ich nie przygotowywano.

Tarcza Gierka
W ekipie gierkowskiej, która doskonale pamiętała okoliczności przejęcia władzy z rąk Gomułki, dominował pogląd, że wojsko nie powinno być wykorzystywane do rozpędzania demonstracji ulicznych. Funkcję tę miała pełnić od tej pory wyłącznie milicja i to pozbawiona prawa do używania broni palnej. Dlatego w 1973 r. zmieniono charakter jednostek ZOMO. Zaczęto do nich rekrutować poborowych, by odbywali w tych oddziałach zasadniczą służbę wojskową. Pozwoliło to na znaczne powiększenie liczebności ZOMO, które otrzymały równocześnie do dyspozycji nowy sprzęt. W czerwcu 1976 r. funkcjonariusze rozpędzali tłum zgromadzony w centrum Radomia w kas-kach z przyłbicami z pleksiglasu, przy wsparciu armatek wodnych nowego typu, które zastąpiły przestarzałe PSG-5. Były to polskie armatki Hydromil 1, zbudowane na podwoziu stara. W tym czasie zakupiono także w Austrii nowoczesne armatki wodne Steyera.
W połowie lat 70. ZOMO stały się prawdopodobnie najlepiej wyszkoloną i wyposażoną formacją tego typu w krajach komunistycznych. Z państw zaprzyjaźnionych z PRL przyjeżdżały delegacje resortów spraw wewnętrznych, pragnące się zapoznać ze sposobem szkolenia i organizacji ZOMO. Urządzano dla nich nawet pokazowe ćwiczenia (na przykład w 1980 r. dla Bułgarów w Krakowie czy w 1986 r. dla Kubańczyków w Poznaniu).
13 grudnia 1981 r. okazało się jednak, że milicja znów jest zbyt słaba, by samodzielnie bronić monopolu władzy PZPR. Trzydziestu tysiącom milicjantów i funkcjonariuszom SB, których wysłano do pacyfikowania strajkujących zakładów oraz patrolowania ulic, towarzyszyło przeszło 70 tys. żołnierzy wyposażonych w czołgi i wozy pancerne. Tym razem jednak armia odgrywała rolę pomocniczą. Tak było m.in. w wypadku pacyfikacji kopalni Wujek, gdzie należące do wojska czołgi staranowały ogrodzenie i barykady, natomiast z górnikami walczyli zomowcy, w tym 17 członków milicyjnego plutonu specjalnego, obecnie oskarżonych o zastrzelenie dziewięciu strajkujących.

Pączkowanie ZOMO
Gwałtowny wzrost liczby manifestacji ulicznych po wprowadzeniu stanu wojennego zmusił władze do uzupełnienia sił ZOMO innymi formacjami milicyjnymi: Nieetatowymi Oddziałami MO oraz Rezerwowymi Oddziałami MO. NOMO (tworzyli je głównie milicjanci z mniejszych miast), a przede wszystkim składające się z rezerwistów (najczęściej wojsk MSW i WOP) ROMO, były słabo przeszkolone i słabo wyposażone jak na potrzeby walki z tłumem. Ponadto romowcy nie przejawiali w wielu wypadkach oczekiwanej przez dowództwo aktywności i zdecydowania w starciach z demonstrantami.
W 1983 r. zomowców zaczęto wyposażać w nagolenniki oraz nowe, głębsze kaski. Później pojawiły się kamizelki chroniące przed uderzeniami (tzw. żółwie). Do rozpędzania demonstracji milicja otrzymała nowe armatki wodne Hydromil 2, skonstruowane na podwoziu jelcza, pięciolufowe automatyczne wyrzutnie granatów łzawiących i transportery opancerzone wyposażone w tarany lub parkany ochronne. Warto wspomnieć o wypożyczonych od wojska dmuchawach WUS (używanych bardzo rzadko) i miotaczach pocisków gumowych (MPG) znajdujących się na wyposażeniu plutonów specjalnych.
W ramach "bratniej pomocy" w la-tach 80. otrzymała także transportery BTR-60 z ZSRR, armatki wodne tatra z CSRS, duże partie metalowych granatów gazowych RWK z NRD. Te ostatnie po odpaleniu rozgrzewały się do ok. 300°C, uniemożliwiając ich odrzucenie. W sumie jednak modernizacja wyposażenia w czasie rządów gen. Jaruzelskiego miała ograniczony zasięg, bo-wiem - podobnie jak na wiele innych celów - brakowało wówczas pieniędzy na wzmocnienie "bijącego serca PZPR", jak powszechnie nazywano ZOMO.

Więcej możesz przeczytać w 30/2001 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.