Koniec polskiej ryby nad Bałtykiem

Koniec polskiej ryby nad Bałtykiem

Dodano:   /  Zmieniono: 
Zdjęcia: Lech Muszyński/PAP 
Polskiego dorsza niedługo będzie można oglądać tylko w akwarium. Rybacy nie chcą go łowić, bo za chudy. Przetwórcy nie chcą kupować, bo brzydki. Kogo winić? Unijne absurdy, chciwych Duńczyków i część polskich rybaków, którzy zamiast ryb łowią unijne rekompensaty.
Lipiec 2014 r., smażalnia ryb nad Bałtykiem. W menu wietnamska panga, łosoś z norweskiej hodowli, mrożona flądra, kostka z mintaja. Świeżego dorsza – brak. To nie żart. Już w przyszłym sezonie tak może wyglądać menu nadbałtyckich restauracji. - Kiedyś tygodniowo sprzedawałem 30 tys. ton dorsza. Teraz kilkaset kilogramów. Musiałem odesłać do domu trzy czwarte załogi, bo nie mają co robić. Rybacy w ogóle nie przywożą mi ryb, a jeżeli już to tylko wychudzone sztuki – mówi Marian Struck. Od ponad 20 lat prowadzi w Jastarni własną przetwórnię rybną. Na takie komentarze rybacy wzruszają ramionami. Według nich w Bałtyku dorsza po prostu nie ma.

Kutry jeden przy drugim stoją zacumowane w portach. Na znak protestu każdy rybak przylepił do łódki naklejkę z flagą Unii. W środku gwieździstej aureoli dłoń z wyciągniętym środkowym palcem. Pod spodem napis: ,,Trumna dla rybaków”. Czują się oszukani przez Unię, która mówi im co roku kiedy, jak i ile mogą łowić. Zdechłą rybę chętnie wysłaliby też Duńczykom i Szwedom, którzy czyszczą ich łowiska nawet z najmniejszej szprotki – pokarmu dla dorsza, który zdaniem polskich rybaków jest chudy przez zbójeckie połowy Skandynawów. Przetwórcy chętnie kopnęliby rybaków w tyłek, żeby zamiast protestować ruszyli się z miejsca i zaczęli łowić, bo jak mówią przez grymaszenie rybaków możemy stracić ryby warte 100 mln zł.  

- Nie będę wypływał w morze, żeby złowić trochę chudych ryb albo, żeby wrócić na ląd z kilkoma skrzynkami dorsza. Mi się to po prostu nie opłaca – mówi Henryk Indyk, rybak z Helu, połowem zajmuje się od 35 lat. W ubiegłym miesiącu na ryby wybierał się kilkakrotnie. Za każdym razem wydawał na załogę i paliwo po kilka tysięcy złotych, zarzucał sieci i wyciągał mizerne dorsze. – Rozciąłem jednemu żołądek, żeby sprawdzić co ma w środku. Zawsze była tam jakaś mała rybka. Ten miał w brzuchu szary muł – mówi rybak. W końcu nie wytrzymał. Zacumował kuter w porcie i czeka. Z pokładu pokazuje figę duńskim paszowcom, które widać z daleka na horyzoncie. To pływające fabryki ryb z taśmami produkcyjnymi, pakowalniami i wielkimi chłodniami na pokładzie. Wyposażone w nowoczesne sondy bez problemu odnajdują ławice szprotów czy śledzi i z jednym zarzuceniem sieci są w stanie wyciągnąć kilkadziesiąt ton ryb.

Zdaniem Ewy Koś, radnej z Sejmiku Województwa Zachodniopomorskiego, gigantyczne skandynawskie jednostki powinny pływać po Morzu Północnym, ale i tak wpływają do Bałtyku i odławiają mniejsze ryby, które są pokarmem dla dorszy. Przez to zdaniem rybaków dorsza nie ma w ogóle, a jeżeli już się jakiegoś złowi, to wygląda jak kupa łusek i ości. Polski rybak woli więc siedzieć w porcie. Nie zamierza konkurować z Duńczykami, przy których polskie łódki wyglądają jak kajak.

To skutek nieudolnej polityki unijnej, która mamiła rybaków wysokimi dotacjami za oddanie swojego kutra na szrot. Powstał nowy gatunek rybaka, który nie wypływa w morze, nie zarzuca sieci, a i tak łowi… unijne dotacje. W założeniu z obiegu miały wypaść małe łódki, których właściciele już dawno zapomnieli jak zarzuca się sieci. Wyszło na odwrót. – Wszyscy rzucili się na unijne pieniądze i kasowali swoje kutry na żyletki, dostając za to z Brukseli i Warszawy po kilka milionów złotych. W ten sposób zostaliśmy teraz na morzu z małymi, plastikowymi łódeczkami, które nie są w stanie łowić. Kutry z prawdziwego zdarzenia można policzyć na palcach jednej ręki.  – mówi rozgoryczony Jerzy Safader, prezes Polskiego Stowarzyszenia Przetwórców Ryb. – Straszono nas Unią, więc woleliśmy zamykać interes. Mówili, że będą częstsze kontrole, wyższe kary, wydłużone limity ochronne, nowe przepisy w sprawie połowów. To były niepewne czasy – bronią się rybacy. Wejście do Unii było dla nich jak sztorm.

Przez unijne limit na połów ryb doszło do tak absurdalnych sytuacji, że ryby tak ciężkie jak dorsz może teoretycznie złowić nawet plastikowa łódka bez silnika, napędzana wiosłami. – Wiadomo, że rybak na takiej łódce nie jest w stanie łowić kilkuset kilogramów ryb, mimo wszystko dostaje swój limit – mówi Safader. O takich rybakach mówi, że nie łowią ryb, a unijne rekompensaty. – Wystarczy powiedzieć, że nie chcę łowić ryb pod pretekstem ochrony zasobów rybnych na Bałtyku. Unia za to, że jestem dla rybek taki dobry da mi sowitą rekompensatę – opowiada Prezes Polskiego Stowarzyszenia Przetwórców Ryb.

Na bezzałogową małą łódkę można otrzymać średnio36 tys. zł rocznie. - A jak ma się 10 takich bezzałogowych jednostek to nic się nie robi, a do kieszeni może, co roku wpaść nawet 360. tys. zł rocznie- dodaje Safader.
Jego zdaniem takich rybaków-cwaniaków, którzy nie zarzucają siedzi, nie wypływają w morze, a łowią unijną kasę, marnując przy tym przyznany limit są w Polsce dziesiątki. Cierpią na tym prawdziwi rybacy, którzy chcieliby łowić więcej, ale nie mogą, bo wyłowili już wszystko, co przyznała im Unia. 

Czytaj więcej w najnowszym numerze Tygodnika "Wprost".

Najnowszy numer "Wprost" jest  dostępny w formie e-wydania .  
Najnowszy "Wprost" jest także dostępny na Facebooku .  
"Wprost" jest dostępny również w wersji do słuchania .