W Pekinie tysiące demonstrantów żądało "głowy tego psa Koizumiego"
Przepraszaliśmy Chiny 17 razy. W książkach do historii nanieśliśmy 800 poprawek - mówi Terumasa Nakanishi, historyk z Uniwersytetu w Kioto. Japońskie przeprosiny "za kolonialne rządy i agresję" Pekin uznał za zbyt dwuznaczne. ">>Agresja<< to niemal to samo co wcześniejsze >>pewne agresywne działania<<. Tak się nie przeprasza za masakrę w Nankinie" - mówią Chińczycy. Kiedy więc japońskie Ministerstwo Szkolnictwa zaaprobowało podręcznik do szkół średnich, w którym śmierć kilkuset tysięcy Chińczyków w 1937 r. określono jako "incydent", między Tokio i Pekinem zawrzało. Kilka dni później Chińczycy wyszli na ulice.
Pies Koizumi
Takich manifestacji nie było w Chinach od 1999 r., kiedy samoloty NATO zbombardowały chińską ambasadę w Belgradzie. Kilkadziesiąt tysięcy osób w Pekinie, Chengdu w Syczuanie i Shenzhen chciało "głowy tego psa Koizumiego". Skala protestów zaskoczyła nawet władze. Przed japońską placówką demonstranci stoczyli wojnę z milicją. W okna rezydencji ambasadora poleciały kamienie. Palono japońskie flagi, nawoływano do zerwania stosunków dyplomatycznych i bojkotu japońskich towarów.
Jednocześnie odżył spór o wyspy Senkaku (chińska nazwa to Diaoyu). Stoi tam latarnia zbudowana przez japońskich nacjonalistów. Teraz w okolicach wyspy pojawiły się chińskie okręty patrolowe.
Japoński podręcznik wywołał też furię w Seulu. Według autorów książki, leżące na Morzu Japońskim bezludne wysepki Tokedo (w Japonii - Takeshima) to "nieodłączna część Japonii zagrabiona przez Koreę". Kilka dni wcześniej władze prefektury Shimane uznały Tokedo za terytorium Japonii. W odpowiedzi przed japońską placówką zebrała się kilkusetosobowa demonstracja. Oburzenie wyraził też Phenian. "Japonia to wulgarny i kłamliwy polityczny karzeł" - głosiło oświadczenie Korei Północnej. Tokio znów stało się dla sąsiadów stolicą agresywnego imperium.
Posuwanie się do przodu
"To przerażający kraj" - mówił po demonstracjach w Chinach Shoichi Nakagawa, japoński minister handlu i przemysłu. Na reakcję biznesu nie trzeba było długo czekać. Na giełdzie Nikkei spadły indeksy niemal wszystkich firm inwestujących w Chinach.
Zamieszki w Chinach i Korei to kolejny rozdział "wojny podręcznikowej", która toczy się w Azji od lat 50., gdy z Japonii wycofali się Amerykanie. W japońskich podręcznikach zaczęto wówczas - pod wpływem prawicy - wybielać wojenną historię kraju. Chodziło głównie o stosunek do masakry Chińczyków w Nankinie oraz do tzw. korpusu pocieszycielek - 200 tys. kobiet, które służyły japońskim żołnierzom jako niewolnice seksualne. Umniejszano też charakter podstawowych działań. Zamiast słów "najazd, inwazja" używano określenia "posuwanie się do przodu". Konflikt nasilił się w 1982 r., gdy japońskie ministerstwo oficjalnie wprowadziło wytyczne, jak pisać o historii. Wcześniej burzę wywołało trzytomowe dzieło "The Diplomacy of Japan" wydane w 1976 r. pod kierunkiem byłe-go japońskiego dyplomaty Morinosukego Kajimy. W przedmowie zaznaczono, że dyplomacja japońska czasów wojny służyła wyłacznie "pokojowi i dobrobytowi".
Japończycy od dawna deklarowali, że to ich kraj ucierpiał podczas wojny. Potwierdzali to kolejni premierzy, którzy odwiedzali świątynię Yasukuni, gdzie wyniesiono na ołtarze 2,5 mln dusz uczestników japońskich wojen, w tym 14 zbrodniarzy skazanych na śmierć. W 1998 r. bestsellerem stał się komiks przedstawiający armię japońską jako obrońcę Azji przed Zachodem. W kwietniu 1999 r. merem Tokio został nacjonalistyczny pisarz Shintaro Ishihara. W książce "Japonia może powiedzieć >>nie<<" nawołuje on do wycofania USA z Azji i rozpoczęcia "ery Japonii".
Balans koreański
To właśnie wycofywanie się USA z regionu powoduje, że odżywają dawne spory. W Azji trwają próby wyłonienia mocarstwa regionalnego. Do ostatniego przesilenia doszło po azjatyckiej podróży sekretarz stanu Condoleezzy Rice, podczas której zadeklarowała ona "elastyczniejsze" podejście do regionu. Zbigniew Brzeziński uważa, że obecna chińsko-japońska rywalizacja jest historycznie naturalna, ale i wygodna politycznie: mobilizuje naród do jedności, nie pociągając wysokich kosztów międzynarodowych. Ostatnie protesty miały też inny cel - osłabienie Japonii, która zabiega o miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.
W podobnym kierunku idzie Korea Południowa. W marcu prezydent Roh Moo-hyun wyłożył nową "doktrynę balansowania". Korea ma odgrywać rolę równoważ-nika między Rosją, Chinami i Japonią, podobnie jak kiedyś Wielka Brytania w Europie. Na razie Seul zwiększył wymianę wojskową z Chinami, sprzeciwił się wejściu Japonii do RB ONZ i skrytykował Pekin za agresywne działania wobec Tajwanu. - Sojusz z USA dawał nam gwarancje bezpieczeństwa. Teraz mamy nie uznawaną quasi-neutralność - mówi Lee Jung-hoon, politolog z Uniwersytetu Yonsei.
Chiny jak Niemcy
Chińczycy nienawidzą Japończyków, wynika z sondaży (jeśli można im wierzyć). Nie przeszkadza to im robić z sobą interesów. Od roku to Chiny, a nie USA są największym partnerem handlowym Japonii (Japonia jest największym kontrahentem Chin od trzech lat). Jeszcze niedawno stosunki między państwami kwitły: mówiło się o wspólnej strefie gospodarczej, w Pekinie chwalono japoński model gospodarczy.
W sferze politycznej było jednak chłodno. Od października 2001 r. Junichiro Koizumi nie odwiedził Pekinu, a od pięciu lat w Tokio nie było chińskiego prezydenta. Przyczyną tej sytuacji jest narastający azjatycki wyścig zbrojeń. Wszystkie kraje regionu unowocześniają swoje armie. Japonia zaangażowała się w amerykański program tarczy antyrakietowej, a Chińczycy robią zakupy w Rosji. Brzeziński porównuje dzisiejszą Azję do Europy przed II wojną światową: "Chiny przypominają cesarskie Niemcy, które zazdrościły Wielkiej Brytanii, wrogo odnosiły się do Francji i gardziły Ros-ją; Państwo Środka pragmatycznie traktuje Amerykanów, nerwowo odnosi się do Japonii i lekceważy Rosję". To dlatego niewielkie spory graniczne - a na morzach Azji jest ich kilkadziesiąt - urastają do rangi poważnych punktów zapalnych. Inny powód to poszukiwanie nowych źródeł energii. Wyspy Senkaku i Tokedo kryją złoża gazu i ropy. W cierpiącej na energetyczny głód Azji nawet niewielkie złoża to żyła złota.
- Należałoby utworzyć komisję do spraw podręczników - uważa Terumasa Nakanishi. Być może doprowadziłoby to do pojednania na wzór Helmuta Kohla i Fran÷ois Mitterranda. Na pewno jednak nie pozwoliłoby uniknąć próby sił. Ostatnie demonstracje w Chinach nie były całkiem "spontaniczne", do "wyrażenia protestu" namawiały oficjalne strony internetowe.
Być może więc rację miał pisarz Anatol France, który stwierdził, że książki do historii - bez kłamstw w nich zawartych - byłyby śmiertelnie nudne.
Pies Koizumi
Takich manifestacji nie było w Chinach od 1999 r., kiedy samoloty NATO zbombardowały chińską ambasadę w Belgradzie. Kilkadziesiąt tysięcy osób w Pekinie, Chengdu w Syczuanie i Shenzhen chciało "głowy tego psa Koizumiego". Skala protestów zaskoczyła nawet władze. Przed japońską placówką demonstranci stoczyli wojnę z milicją. W okna rezydencji ambasadora poleciały kamienie. Palono japońskie flagi, nawoływano do zerwania stosunków dyplomatycznych i bojkotu japońskich towarów.
Jednocześnie odżył spór o wyspy Senkaku (chińska nazwa to Diaoyu). Stoi tam latarnia zbudowana przez japońskich nacjonalistów. Teraz w okolicach wyspy pojawiły się chińskie okręty patrolowe.
Japoński podręcznik wywołał też furię w Seulu. Według autorów książki, leżące na Morzu Japońskim bezludne wysepki Tokedo (w Japonii - Takeshima) to "nieodłączna część Japonii zagrabiona przez Koreę". Kilka dni wcześniej władze prefektury Shimane uznały Tokedo za terytorium Japonii. W odpowiedzi przed japońską placówką zebrała się kilkusetosobowa demonstracja. Oburzenie wyraził też Phenian. "Japonia to wulgarny i kłamliwy polityczny karzeł" - głosiło oświadczenie Korei Północnej. Tokio znów stało się dla sąsiadów stolicą agresywnego imperium.
Posuwanie się do przodu
"To przerażający kraj" - mówił po demonstracjach w Chinach Shoichi Nakagawa, japoński minister handlu i przemysłu. Na reakcję biznesu nie trzeba było długo czekać. Na giełdzie Nikkei spadły indeksy niemal wszystkich firm inwestujących w Chinach.
Zamieszki w Chinach i Korei to kolejny rozdział "wojny podręcznikowej", która toczy się w Azji od lat 50., gdy z Japonii wycofali się Amerykanie. W japońskich podręcznikach zaczęto wówczas - pod wpływem prawicy - wybielać wojenną historię kraju. Chodziło głównie o stosunek do masakry Chińczyków w Nankinie oraz do tzw. korpusu pocieszycielek - 200 tys. kobiet, które służyły japońskim żołnierzom jako niewolnice seksualne. Umniejszano też charakter podstawowych działań. Zamiast słów "najazd, inwazja" używano określenia "posuwanie się do przodu". Konflikt nasilił się w 1982 r., gdy japońskie ministerstwo oficjalnie wprowadziło wytyczne, jak pisać o historii. Wcześniej burzę wywołało trzytomowe dzieło "The Diplomacy of Japan" wydane w 1976 r. pod kierunkiem byłe-go japońskiego dyplomaty Morinosukego Kajimy. W przedmowie zaznaczono, że dyplomacja japońska czasów wojny służyła wyłacznie "pokojowi i dobrobytowi".
Japończycy od dawna deklarowali, że to ich kraj ucierpiał podczas wojny. Potwierdzali to kolejni premierzy, którzy odwiedzali świątynię Yasukuni, gdzie wyniesiono na ołtarze 2,5 mln dusz uczestników japońskich wojen, w tym 14 zbrodniarzy skazanych na śmierć. W 1998 r. bestsellerem stał się komiks przedstawiający armię japońską jako obrońcę Azji przed Zachodem. W kwietniu 1999 r. merem Tokio został nacjonalistyczny pisarz Shintaro Ishihara. W książce "Japonia może powiedzieć >>nie<<" nawołuje on do wycofania USA z Azji i rozpoczęcia "ery Japonii".
Balans koreański
To właśnie wycofywanie się USA z regionu powoduje, że odżywają dawne spory. W Azji trwają próby wyłonienia mocarstwa regionalnego. Do ostatniego przesilenia doszło po azjatyckiej podróży sekretarz stanu Condoleezzy Rice, podczas której zadeklarowała ona "elastyczniejsze" podejście do regionu. Zbigniew Brzeziński uważa, że obecna chińsko-japońska rywalizacja jest historycznie naturalna, ale i wygodna politycznie: mobilizuje naród do jedności, nie pociągając wysokich kosztów międzynarodowych. Ostatnie protesty miały też inny cel - osłabienie Japonii, która zabiega o miejsce w Radzie Bezpieczeństwa ONZ.
W podobnym kierunku idzie Korea Południowa. W marcu prezydent Roh Moo-hyun wyłożył nową "doktrynę balansowania". Korea ma odgrywać rolę równoważ-nika między Rosją, Chinami i Japonią, podobnie jak kiedyś Wielka Brytania w Europie. Na razie Seul zwiększył wymianę wojskową z Chinami, sprzeciwił się wejściu Japonii do RB ONZ i skrytykował Pekin za agresywne działania wobec Tajwanu. - Sojusz z USA dawał nam gwarancje bezpieczeństwa. Teraz mamy nie uznawaną quasi-neutralność - mówi Lee Jung-hoon, politolog z Uniwersytetu Yonsei.
Chiny jak Niemcy
Chińczycy nienawidzą Japończyków, wynika z sondaży (jeśli można im wierzyć). Nie przeszkadza to im robić z sobą interesów. Od roku to Chiny, a nie USA są największym partnerem handlowym Japonii (Japonia jest największym kontrahentem Chin od trzech lat). Jeszcze niedawno stosunki między państwami kwitły: mówiło się o wspólnej strefie gospodarczej, w Pekinie chwalono japoński model gospodarczy.
W sferze politycznej było jednak chłodno. Od października 2001 r. Junichiro Koizumi nie odwiedził Pekinu, a od pięciu lat w Tokio nie było chińskiego prezydenta. Przyczyną tej sytuacji jest narastający azjatycki wyścig zbrojeń. Wszystkie kraje regionu unowocześniają swoje armie. Japonia zaangażowała się w amerykański program tarczy antyrakietowej, a Chińczycy robią zakupy w Rosji. Brzeziński porównuje dzisiejszą Azję do Europy przed II wojną światową: "Chiny przypominają cesarskie Niemcy, które zazdrościły Wielkiej Brytanii, wrogo odnosiły się do Francji i gardziły Ros-ją; Państwo Środka pragmatycznie traktuje Amerykanów, nerwowo odnosi się do Japonii i lekceważy Rosję". To dlatego niewielkie spory graniczne - a na morzach Azji jest ich kilkadziesiąt - urastają do rangi poważnych punktów zapalnych. Inny powód to poszukiwanie nowych źródeł energii. Wyspy Senkaku i Tokedo kryją złoża gazu i ropy. W cierpiącej na energetyczny głód Azji nawet niewielkie złoża to żyła złota.
- Należałoby utworzyć komisję do spraw podręczników - uważa Terumasa Nakanishi. Być może doprowadziłoby to do pojednania na wzór Helmuta Kohla i Fran÷ois Mitterranda. Na pewno jednak nie pozwoliłoby uniknąć próby sił. Ostatnie demonstracje w Chinach nie były całkiem "spontaniczne", do "wyrażenia protestu" namawiały oficjalne strony internetowe.
Być może więc rację miał pisarz Anatol France, który stwierdził, że książki do historii - bez kłamstw w nich zawartych - byłyby śmiertelnie nudne.
Więcej możesz przeczytać w 16/2005 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.