Apokalipsa teraz!

Dodano:   /  Zmieniono: 
Czy gdyby Polska stała się celem ataku terrorystycznego lub padła ofiarą kataklizmu, obywatele mogliby liczyć na jakąkolwiek pomoc?
Na szczeblu rządowym jest aż sześć instytucji, w których zamiast ekspertów zasiadają głównie politycy. To oni zajmują się zagadnieniami związanymi ze zwalczaniem terroryzmu i innych zagrożeń. Brakuje jednak najważniejszego - ustawy o zarządzaniu kryzysowym, która spajałaby ich wysiłek w jedną całość.
W Polsce nie ma także struktury dowodzenia złożonej z fachowców. Problemy ze współpracą mają również służby zajmujące się bezpośrednio usuwaniem skutków katastrof naturalnych i ataków terrorystycznych.
- Niedawno w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki przeprowadzono wspólne ćwiczenia policji, straży miejskiej, pożarnej, pogotowia i służb miejskich. Każda ze służb sprawnie realizowała zadania otrzymane z własnego centrum dowodzenia. Zabrakło jednak koordynacji i komunikacji. Gdyby nie to, że tego dnia było zimno i wszyscy wpadali do namiotu straży pożarnej, w którym podawano gorącą kawę, szefowie tych struktur nie wiedzieliby, gdzie się spotkać - opowiada płk Roman Polko, doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego.
- Każda ze służb posługuje się innymi częstotliwościami radiowymi. Na małym obszarze można się jakoś porozumieć, ale w innym wypadku jest to niewykonalne - przyznaje starszy brygadier Dariusz Malinowski ze straży pożarnej.
W miejscach katastrof służby te komunikują się za pomocą zwykłych telefonów komórkowych. Tymczasem w razie ataku terrorystycznego pierwszą czynnością powinno być zagłuszenie sygnału telefonów GSM, bo za ich pomocą można odpalać ładunki wybuchowe. Tego rodzaju zapalnika użyli terroryści do detonacji bomb w Madrycie w 2004 roku.
Zdaniem płk. Polki, nawet policja ma problemy z wewnętrzną komunikacją. Podczas niedawnych ćwiczeń, które obserwował, sygnał policyjnych krótkofalówek zanikał w piwnicach oraz w budynkach z grubymi murami. Były dowódca Grom-u był także zdziwiony, że policjanci przeszukujący domy posługiwali się nieporęcznymi i ciężkimi urządzeniami, zamiast korzystać ze słuchawek wkładanych do ucha i mikrofonów przy ustach.
Od kilku lat policja, straż pożarna i lekarze jak kania dżdżu wyglądają obiecywanego systemu łączności Tetra. Wszystkie służby mogłyby wtedy korzystać z urządzeń telekomunikacyjnych o dużej mocy pracujących na wspólnych pasmach. Mimo że sieć Tetra ma powstać w ramach offsetu, na razie służby ratunkowe mogą o niej tylko pomarzyć. Nie wiadomo, czy i kiedy powstanie.

Decyzyjna obstrukcja
W Polsce nie ma jasnych procedur działania na wypadek niespodziewanych sytuacji. - W GROM-ie przyjęliśmy zasadę powiadomienia medialnego. Jeśli w telewizji podawano informacje o ataku terrorystycznym albo innym tego rodzaju zdarzeniu, operatorzy natychmiast stawiali się w jednostce. Nikt nie czekał na specjalne rozkazy, a sztab natychmiast rozpoczynał rozpatrywanie zagrożeń i opracowywanie wariantów ich eliminacji - wyjaśnia płk Polko. - Tak też było 11 września 2001 roku. Wtedy takie polecenie przekazał mi osobiście minister obrony Bronisław Komorowski. Ze Sztabu Generalnego, który taki rozkaz z upoważnienia ministra powinien opracować, dostałem telefon dzień później. Zadzwonili, by zapytać, czy jestem przygotowany na egzamin z WF!
Zgodnie z prawem GROM nie może jednak samodzielnie działać na terenie Polski. Przewidziano wyłącznie wspólne operacje z policją. Obie formacje razem jednak nie ćwiczą. W opinii ekspertów nie ma nic gorszego niż dopasowywanie się formacji podczas akcji. - Nie można się szkolić, walcząc - twierdzi Polko.
Nie lepiej jest z zabezpieczeniem na wypadek epidemii lub ataku biologicznego, mimo że w marcu tego roku minister zdrowia Marek Balicki powołał komitet do walki z pandemią grypy. Jego zadaniem jest m.in. monitorowanie zagrożenia wybuchu epidemii grypy, a także opracowanie planu działania na wypadek epidemii. Rządowi eksperci dotąd nie podjęli jednak decyzji, ile należy kupić Tamiflu, jedynego w miarę skutecznego antidotum na ptasią grypę. Amerykanie mają zapasy dla kilku milionów ludzi i obawiają się, że to zbyt mało.
Na lotniskach w Polsce nie ma też pomieszczeń, w których chorzy mogliby zostać poddani kwarantannie. - Finalizujemy już zakup „bioewaków” dla czterech lotnisk. Są to specjalne hermetyczne urządzenia, w których chorzy mogą opuścić teren lotniska bez stwarzania zagrożenia dla innych podróżnych - zapewnia główny inspektor sanitarny Andrzej Trybusz.
W oficjalnych rozmowach wszyscy eksperci i urzędnicy zapewniają, że Polska jest krajem przygotowanym nawet na najgorsze katastrofy. Nieoficjalnie przyznają, że nie jest jednak tak różowo.

Scenariusze terrorystyczne

Atak na Filtry
Każdy obiekt ma słaby punkt
Ludzkiego mam szefa, nie opieprza za palenie na służbie - przemyka strażnikowi przy bramie przez myśl na widok wchodzących. Dochodzi piąta rano. O tej porze mężczyzna marzy jedynie o prysznicu i ciepłym łóżku. Strażnik pilnujący bramy wjazdowej do warszawskich wodociągów został zatrudniony w firmie ochroniarskiej Spokojny Sen. Pracuje tam od chwili jej powstania, czyli od pół roku. Spółka zatrudniająca byłych policjantów i wojskowych świeżo weszła na rynek, a już zdążyła zdobyć intratny kontrakt na ochronę miejskich wodociągów w stolicy. Jej pracownicy pilnowali także zakładów chłodniczych oraz dużego lodowiska.
- Dobry człowiek, a do tego nieźle płaci. Za tę samą robotę dostaję dwa razy tyle, co w poprzedniej firmie - myśli strażnik, zaciągając się papierosem i odprowadzając wzrokiem szefa oraz towarzyszących mu dwóch ludzi. Mężczyźni szybkim krokiem przemierzają teren spółki wodociągowej. Ich obecność nikogo nie dziwi. Jeszcze przed podpisaniem kontraktu każdemu zatrudnionemu szef zapowiadał, że osobiście będzie sprawdzał, jak pracują. I słowa dotrzymywał. Od chwili zdobycia umowy na ochronę wodociągów przynajmniej raz w tygodniu pojawiał się na terenie chronionej firmy. Strażnicy szybko przyzwyczaili się do tego, że krąży po obiekcie. Tym razem jednak nie był sam.
Trzej mężczyźni dochodzą do zbiorników z chlorem, w których zgromadzono 3,5 tony tej substancji (to liczba szacunkowa odnaleziona w archiwach - władze Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji nie chcą podać, ile gazu jest w tej chwili w centrum stolicy. Poza tym w wodociągach można usłyszeć, że w miejskich filtrach używany jest tlenek chloru, natomiast straż pożarna, która odpowiada za zabezpieczenie obiektu, przyznaje, iż jest to chlor).
Jeden z gości wyjmuje kilka małych kosteczek, sprawdza działanie mechanizmów zegarowych. Ładunki mocuje do instalacji ze śmiercionośnym gazem. - Wybuchnie za trzy godziny, gdy do centrum przyjadą setki tysięcy ludzi do pracy - ocenia. Mężczyźni spokojnym krokiem przechodzą przez teren wodociągów. Przed drzwiami prowadzącymi do filtrów mijają się z kolejnym ochroniarzem. Mężczyzna jest lekko zaspany. - Nie śpij, bo cię wysadzą - żartuje szef. Mężczyźni wchodzą do pomieszczeń zajmowanych przez firmę. Parzą kawę. - Jeszcze półtorej godziny - mruczy do siebie po angielsku jeden z nich. Nieco później przechodzą do zbiornika z wodą pitną dla miasta i wlewają do niego płyn zawierający pałeczki tularemii.
- Za tę noc dostaniecie premię - rzuca na odchodnym szef do strażnika, opuszczając teren wodociągów. Cała trójka wsiada do samochodu i z reklamówki na tylnym siedzeniu wyjmuje maski przeciwgazowe.- Już czas - komenderuje szef. Zakładają maski, klimatyzację ustawiają na obieg zamknięty. Kilkanaście minut później ulicą Filtrową wstrząsa wybuch. Nad centrum Warszawy zaczyna unosić się zabójcza chmura chloru. Pierwsi giną ci, którzy mieli ratować ludzi. Opary zabijają pracowników stacji filtrów i służby ratunkowe MPWiK. Kilka minut później miastem wstrząsają kolejne wybuchy. W chłodni na Żeraniu wycieka zabójczy amoniak, po chwili eksplodują zbiorniki na torze łyżwiarskim na Stegnach.
Jednostka ratownictwa chemicznego warszawskiej straży pożarnej z Żoliborza bierze udział w najtrudniejszej akcji ratowniczej w swojej historii. W trzech miejscach dochodzi do gigantycznych wycieków zabójczych substancji. Dojazd na miejsce zdarzenia utrudniają samochody, których kierowcy zmarli zatruci gazem. Ci, którzy nie zginęli od trujących oparów, daremnie oczekują pomocy lekarzy, którzy mogliby przeciwdziałać skutkom wypicia wody ze śmiercionośną bakterią. Sporo ludzi usiłuje pić jedynie wodę butelkowaną, której wkrótce zaczyna brakować. Na szczęście kilka dni po ataku wodociągi wznawiają pracę.
Ten scenariusz to niezupełnie fikcja. Cztery lata temu doszło do rozszczelnienia się instalacji z chlorem w Filtrach Warszawskich, na szczęście do atmosfery przedostało się tylko kilkanaście kilogramów gazu. Chmura powędrowała z centrum miasta w kierunku Ursynowa. - Zaszła dość daleko, z odległych miejsc dotarły do nas informacje o podrażnieniach wywołanych tym gazem - wyjaśnia st. brygadier Dariusz Malinowski ze stołecznej straży pożarnej. - Jesteśmy przygotowani do akcji ratunkowej w takiej sytuacji. Do walki z wyciekiem chloru mogą przystąpić natychmiast dyżurujący w Warszawie strażacy z jednostki ratownictwa chemicznego. - O ulatnianiu się chloru, nawet w wypadku śmierci całej obsługi stacji, zaalarmuje szefostwo wodociągów system informatyczny MPWiK, a oni przekażą sygnał nam - zapewnia strażak.
Czy terroryści mogą wejść do stacji wodociągów? - Nie ma takiej możliwości - twierdzi Henryk Krzyżanowski, zastępca szefa biura bezpieczeństwa w warszawskim MPWiK. Trzy lata temu dziennikarz Polsatu przekupił jednak ochroniarza. Przez nikogo niezatrzymywany doszedł do jednego z basenów i wsypał do wody cukier. - Obecnie nie jest to możliwe. Zmieniona została nie tylko firma ochroniarska, ale również procedury dotyczące bezpieczeństwa. Dokładnie kontroluje się wchodzących i samochody. Nawet wóz prezesa MPWiK byłby przeszukany, gdyby chciał wjechać nim na teren, na którym uzdatniana jest woda. Bezpieczeństwa oprócz ludzi strzeże także system elektroniczny - zapewnia Krzyżanowski. Nasz rozmówca nie chciał jednak podać, ile osób strzeże bezpieczeństwa wodociągów. Chwali się natomiast, że strategicznych miejsc pilnują ludzie z bronią palną.
Jego optymizmu nie podziela jednak płk Roman Polko, doradca do spraw bezpieczeństwa prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego, który w ubiegłym roku sprawdzał zabezpieczenie obiektów MPWiK.
- Jeśli nawet w bankach, które są pod specjalnym nadzorem, dochodzi do udanych napadów, to takie obiekty jak wodociągi też mają słabe punkty - stwierdza filozoficznie Polko. - Choć widać, że szef MPWiK naprawdę chce zadbać o bezpieczeństwo firmy i od ubiegłego roku wiele się poprawiło - dodaje.
Nasz scenariusz, choć mało prawdopodobny, nie jest aż tak nierealny. Terroryści, mając odpowiednio dużo pieniędzy i cierpliwości, mogliby wygrać przetarg na ochronę obiektu. MPWiK wymienia właśnie firmę strzegącą jej terenów.
Gdyby do takiej tragedii doszło, najbardziej poszkodowane byłoby warszawskie „City”, w tym pracownicy giełdy oraz administracji publicznej. Atak ograniczyłby zaufanie zagranicznych przedsiębiorców i turystów do Polski postrzeganej obecnie jako kraj bezpieczny. Straty gospodarcze są nie do oszacowania.

Ptasia grypa
Czy mamy się czego bać?
Poranny lot z Frankfurtu do Warszawy jest nudny. Pasażerowie drzemią. Tylko młoda kobieta Pham Minh Nguyet nerwowo spogląda na zegarek. Od spotkania z mężem dzielą ją tylko godziny. Od wylotu z Hanoi i przesiadki w Niemczech nie może się doczekać spotkania. Jej ukochany od roku mieszka w egzotycznej Polsce i żyje z handlu w miejscu nazywanym Jarmak Europa, a dawniej Stadionem Dziesięciolecia.
Tuż po wylądowaniu i pośpiesznej odprawie paszportowej zatłoczonym autobusem linii 175 kobieta jedzie do centrum miasta, gdzie przesiada się do metra i dociera na osiedle za Żelazną Bramą, gdzie jej mąż razem z kilkoma osobami wynajmuje mieszkanie.
W czasie gdy Pham Minh Nguyet postanowiła wyjechać do Warszawy, w Azji coraz szybciej rozprzestrzeniał się wirus ptasiej grypy zabijający miliony ptaków. Masowo chorowali i umierali także ludzie.
Tydzień po przylocie Pham do Polski dyżurny warszawskiego pogotowia odbiera dramatyczny telefon. Mężczyzna łamaną polszczyzną prosi o pomoc. Jego żona dostała wysokiej gorączki i ma problemy z oddychaniem. Po ośmiu dniach pobytu w szpitalu Pham umiera. Dopiero po pewnym czasie patolog stwierdza u pacjenta obecność H5N1, śmiertelnego wirusa ptasiej grypy. Kilka dni później w Warszawie lekarze zaczynają odnotowywać tysiące przypadków ptasiej grypy. Z aptek niemal natychmiast znika cały zapas tamiflu.
Według szacunkowych danych głównego inspektora sanitarnego, w tej chwili w polskich hurtowniach i aptekach jest około 30 tys. opakowań tego specyfiku. Tymczasem ze statystycznych wyliczeń amerykańskich naukowców wynika, iż na ptasią grypę może zachorować nawet jedna czwarta mieszkańców naszego kraju, czyli około 10 mln Polaków. Umrzeć może przeszło 10 proc. zakażonych.
- Powołany przez premiera Międzyresortowy Zespół doradczy w sprawie zakupu leku antywirusowego na wypadek pandemii grypy przygotowuje analizę dotyczącą tego, ile w jakiej postaci leku należy zgromadzić w specjalnych zapasach - uspokaja główny inspektor sanitarny Andrzej Trybusz. - Decyzja zostanie podjęta już wkrótce - zapowiada. Jednak wyprodukowanie i sprowadzenie większej ilości leku zajmie mniej więcej pół roku. Nie wiadomo również, ile porcji tego specyfiku kupi rząd. Kuracja dla jednej osoby kosztuje około 17 euro. Można się spodziewać, że zakupy nie będą wielkie.
Według prof. Lidii Brydak z Krajowego Ośrodka ds. Grypy w Warszawie, pandemia ptasiej grypy jest nieunikniona, tylko nikt nie wie, kiedy do niej dojdzie. - Szacuje się, że spowoduje ona ok. 100 mln zgonów na całym świecie. Od 1997 r. do wtorku 20 września z powodu ptasiej grypy zmarło 67 osób - mówi prof. Brydak.
Wbrew temu, co twierdzą osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo kraju, w opinii jednego z ekspertów Polska nie jest przygotowana na wybuch jakiejkolwiek zarazy. Zdaniem proszącego o zachowanie anonimowości eksperta, w razie jakiejkolwiek epidemii najpierw zaczną umierać lekarze, a więc ci, którzy powinni nieść pomoc. A bez nich pacjenci będą skazani na śmierć.
Fundacja America’s Health szacuje, że ewentualna pandemia o umiarkowanym nasileniu może kosztować gospodarkę USA nawet 166,5 mld dolarów w związku z liczbą ofiar śmiertelnych i utratą mocy produkcyjnych. W tej kwocie nie uwzględniono „innych zakłóceń w handlu i funkcjonowaniu społeczeństwa”. Tego rodzaju symulacji kosztów pandemii w Polsce nikt nie zrobił.

Stolica w ogniu
Korki zablokują strażaków
W trzech warszawskich hotelach mieszczących się w drapaczach chmur arabscy turyści wynajmują apartamenty na ostatnich piętrach budynków. Nikogo nie dziwi, że goście przez kolejne dni wracają z miasta z ciężkimi walizkami, w których mają kanistry z benzyną i olejem napędowym. Zamawiają także szczegółowe prognozy pogody, interesując się zwłaszcza opadami i siłą wiatru.
W każdym z trzech hoteli grupy terrorystów gromadzą przez kilka dni setki litrów paliwa. Do kanistrów podłączają bombę zegarową, a kilka godzin przed eksplozją uszkadzają rury z gazem w centrum miasta. W studzienkach zakładają ładunki wybuchowe. Kolejne precyzyjnie umieszczone ładunki niszczą sieć wodociągową. Instalacja przeciwpożarowa nie działa.
Eksplozje paliwa w hotelach drapaczach chmur powodują efekt podobny do uderzenia samolotów w wieże WTC - płonące paliwo spływa po piętrach. Chwilę wcześniej dochodzi do wybuchu w studzienkach z rurami gazowymi.
W centrum Warszawy wybucha panika. Miasto jest zablokowane. Wozy strażackie nie są w stanie się przedrzeć. W budynkach w pobliżu hoteli pękają szyby. Od buchającego żaru zajmują się najpierw firanki, potem wykładziny i meble (ogień w ten sposób może się przenieść nawet o 80-100 metrów). Płonie całe centrum. Akcję ratowniczą utrudnia brak łączności między policją, strażą pożarną i pogotowiem. - Wcześniej czy później dojedziemy wszędzie, ale korków nie da się ominąć. Ludzi z wysokich budynków będą ratowali strażacy z jednostki wysokościowej, desantując się z helikopterów - zapewnia st. brygadier Dariusz Malinowski.
Do takiego pożaru z całej Warszawy może zjechać około 150 wozów bojowych. Ranni będą mogli skorzystać z pomocy nie tylko pogotowia, ale także jednostki ratownictwa medycznego straży pożarnej. Warszawscy strażacy dysponują namiotami-
-szpitalami polowymi.
Zniszczeniu może ulec także część infrastruktury kolejowej. Przez samo centrum biegną przecież cztery tory pasażerskie PKP. W wypadku takiej katastrofy zniszczeniu uległyby Dworzec Centralny oraz dworzec Warszawa Śródmieście.
Pożar zapewne nie dotknąłby urzędów centralnych. Duża liczba poparzonych oraz zaczadzonych spowodowałaby przepełnienie się warszawskich szpitali. Część chorych musiałby być przewożona do podwarszawskiego Szpitala Zachodniego w Grodzisku Mazowieckim (jedna z większych placówek w okolicy) oraz do innych szpitali.